Beficker

– Gdzie mieszkasz? – zapytała siostra Maryla.
– Nie mam domu. Nie stać mnie na opłacenie mieszkania. Więc dziś mieszkam tu, jutro tam. Zależy od tego, co mi przyniesie los – odpowiedziała Matka.

Odpowiedź taka oznacza, że nocuje na ulicy. Śmiem twierdzić – z tego, co tutaj widzę – że są to rowy lub jakieś zakamarki. Być może czasami ją ktoś przyjmie do siebie do domu, tzn. do slamsów, choć to pewnie wielki problem, bo i za to też trzeba komuś zapłacić.

Masz inne dzieci? – zapytałem.
Tak, syna. Skończył dziewięć miesięcy.
A jakąś pracę? – pytała dalej Siostra.
Nie. Czasami biorą mnie do prania. Ale płacą bardzo mało. Nie stać mnie na nic. A muszę przecież siebie utrzymać. Nie jestem w stanie – ciągnęła Matka.
A ojciec? – zapytała Siostra.
Nie, nie. Nie ma ojca. Nie jestem zamężna. On już dawno uciekł.
Masz jakąś rodzinę? – zadawała kolejne pytania Siostra Maryla.
Jestem zupełnie sama. Rodzice już dawno umarli. Bracia gdzieś wyjechali. Nie wiem, gdzie są – odpowiedziała młoda kobieta.

Średnia wieku w Etiopii jest bardzo niska. Ludzie umierają dość szybko, szczególnie ci biedni. Brak odpowiedniego jedzenia, witamin, lekarstw, do tego dochodzi brak higieny, to wszystko powoduje przedwczesną śmierć. Ale gdzie tu zarobić? Jak dostać pracę? Moja znajoma Nardos pracuje w restauracji Vutma. Zarabia miesięcznie 400 birów. Na co taka kwota może wystarczyć? Na przetrwanie w nędzy i biedzie. My zatrudniamy dwie dziewczyny – Salam i Ababa. Płacimy im 1000 birów na start. Czy to dużo? Bardzo mało. 1000 birów = 43 euro. Tutaj jednaj to dobra pensja. Nie najwyższa, ale dobra. Do tego dochodzi jeszcze mieszkanie i życie, co chyba jest najważniejsze. Dziewczyny są przeszczęśliwe, że mają tak dobrą pracę. Czuję się dziwnie, bo traktują mnie z tego powodu jak panicza. Robią wszystko, aby mi się przypodobać i abym ich nie zwolnił. Wczoraj szedłem z Salam na zakupy. Prosiła mnie, bym dał jej moją teczkę z laptopem do niesienia. Oczywiście nie pozwoliłem. Piszę o tym, aby uzmysłowić, czym jest tutaj 43 euro na miesiąc. Nasza Matka dwojga dzieci, w tym jednego niepełnosprawnego, tego szczęścia nie ma. Próbuje pracować przy praniu. Jednak to tylko praca dorywcza. Wyobraź sobie, jak ona pracuje z dwojgiem dzieci… Jedno na plecach, drugie pozostawione gdzieś na uboczu. Problem, że niepełnosprawne, wymaga jeszcze większej opieki. Dlatego tutaj, w tych warunkach, wszyscy chcą się pozbyć dziecka niepełnosprawnego. A może inaczej – nie chcą się pozbyć, tylko robią wszystko, aby dać mu życie. Żeby jednak ktoś przejął opiekę nad osobą niepełnosprawną, graniczy z cudem.

Czy jest agresywny? Bije się po głowie? – zapytałem przezornie, bo takich osób raczej nie jesteśmy w stanie przyjąć.
Nie, jest bardzo spokojny – odpowiedziała Matka.
A załatwia się normalnie czy robi pod siebie? – znów zapytałem, bo to przecież bardzo istotne w normalnym funkcjonowaniu domu.
Niestety, robi pod siebie – oznajmiła.

Dziecko było czarujące. Wziąłem je na kolana i siedzieliśmy tak chyba przez godzinę. Siostra razem z etiopskim psychologiem z Domu Matki Teresy rozmawiali z Matką dziecka. Mały chłopczyk wtulił się w moje ramiona i usnął. Czułem jakby mojego syna, którego zazwyczaj noszę, aby usnął. Chodzę z nim bardzo szybko, wtedy od razu zasypia. Jednak śpi dalej na rękach, a jeśli tylko chcę go położyć, od razu się budzi. Jego sen jest słodki wyłącznie w ramionach matki lub ojca. I tym razem nie dałem rady. Powstrzymywałem się od płaczu, jak tylko mogłem. Tylko czasem ukradkiem przecierałem oczy.

Widać u tego chłopca potrzebę Ojca – skomentowała Siostra w języku polskim.

Matka wyglądała bardzo biednie. Rozpoznaje się to tutaj z daleka po ubraniu i czystości ciała. Ma 22 lata. Chłopczyk cztery. Myślę, że jest dość duży jak na swój wiek. Ubrany w potargane łachmany, cały brudny i obklejony kurzem i ziemią.

Fajny jest ten chłopiec, Siostro. Myślę, że idealnie nadaje się do naszego domu – stwierdziłem.
Nie powinno być z nim problemów – odpowiedziała.

Rozmowy ciągnęły się w nieskończoność. Matka co jakiś czas spoglądała na mnie z nadzieją, że w końcu zgodzę się i powiem: „Możesz go już teraz zostawić”. Oczywiście, chciałem tak zrobić, jednak osobą decyzyjną w tym gronie była Matka Maryla ze Zgromadzenia Miłości Miłosiernej. Trochę się nawet denerwowałem, że nie załatwia tego od razu. Dziś wiem, że miała rację, że tak trzeba. Bądź co bądź, ma większe na tej Ziemi doświadczenie.

Czy wiesz, co dolega Twojemu dziecku? – pytała dalej Siostra.
Do dwóch lat był normalnym chłopcem. Nawet zaczął mówić. W jednym momencie, na polu, kiedy się bawił, dostał jakichś dziwnych drgawek, zaczął się ślinić i dziś jest właśnie w takim stanie – tak Matka opowiedziała historię choroby chłopca.
A byłaś z nim u lekarza? – pytała dolej Siostra Maryla.
Tak. Mam ze sobą dokumenty – odpowiedziała Matka.

 Siostra ze Zgromadzenia Matki Teresy z Kalkuty wzięła do rąk brudne zawiniątko i od razu mi powiedziała:

Gruźlica mózgu! Rzadko kiedy dziecko z tego wychodzi.
Siostro, a czy czasem nie jest to choroba zakaźna, bo wie Siostra… my nie za bardzo możemy wziąć kogoś takiego do siebie… – nieśmiało zapytałem.
Nie. Gruźlicy mózgu to dziecko już nie ma. To dziwne, ale po takiej chorobie powinno wrócić do normy. Nie wiem, dlaczego jest w takim stanie, nic nie mówi, kiwa głową. Wiesz, najlepiej będzie, jak go jeszcze nie weźmiesz. Trzeba najpierw zdiagnozować, co z nim jest tak naprawdę, bo tego przecież nikt z nas nie wie. Może powinien iść na jakąś operację? Sama nie wiem... – stwierdziła. – Najlepiej będzie, jak jutro przyjdzie do naszej kliniki i przebadają go nasi lekarze. Później będziemy się zastanawiali, co dalej z nim zrobić.

Nie miałem wyjścia, musiałem się zgodzić, choć tak naprawdę chciałem go wziąć od razu do siebie. Wiedziałem, że to będzie najlepsze rozwiązanie i nie ma co przedłużać formalności. Ale dobrze. Może tak trzeba. Badań nigdy za dużo. Wtedy pierwszy raz usłyszałem o tej chorobie. Gruźlica mózgu. W ruch poszedł komputer i strony internetowe. Tuberculous meningitis.

Gruźlicze zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych jest najcięższą postacią gruźlicy. Leczenie przeciwprątkowe należy rozpocząć niezwłocznie, gdy tylko dane kliniczne, laboratoryjne i radiologiczne wskażą na możliwość gruźliczego zapalenia opon mózgowo-rdzeniowych. Zalecana długość leczenia wynosi nie mniej niż 9-12 miesięcy. Dodanie kortykosteroidów poprawia rokowanie, zmniejszając ryzyko zgonu i inwalidztwa.

Choroba ta należy do najcięższych postaci gruźlicy, ze znaczną śmiertelnością. W krajach o dużej zapadalności na gruźlicę, gruźlicze zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych jest zwykle chorobą małych dzieci, występującą od 3 do 6 miesięcy po zakażeniu pierwotnym. W krajach o małej zapadalności dotyczy głównie dorosłych. Dla ciekawości, w Polce w 2005 roku zanotowano takich przypadków zaledwie 19.

Zapalenie ma różną intensywność, różne też są jego następstwa, co powoduje zmienność obrazu klinicznego choroby. Jej początek bywa podstępny. Następuje wzrost ciepłoty ciała, apatia, senność, zmiany osobowości od apatii do nadmiernego pobudzenia. Pojawiają się bóle głowy, nudności, wymioty, sztywność karku, w późniejszym okresie drgawki, szczególnie częste u dzieci. Chorzy mają światłowstręt, zaburzenia mowy, podwójne widzenie. Narastają zaburzenia świadomości. Występują objawy uszkodzenia nerwów czaszkowych (nn. gałkoruchowe, wzrokowy, przedsionkowo-ślimakowy). O uszkodzeniu nerwu wzrokowego świadczą szerokie, wolno reagujące na światło źrenice. Często występują niedowłady kończyn pojedyncze, połowicze lub paraparetyczne w wyniku zmian w naczyniach mózgu. Obecne mogą być objawy móżdżkowe (oczopląs) i piramidowe. Wielu chorych w chwili przyjęcia do szpitala jest nieprzytomna. U dzieci widoczny jest charakterystyczny zespół sztywności odmóżdzeniowej. U nich też choroba rozwija się szybciej, objawy oponowe mogą wystąpić nagle. Dzieci rzadziej niż dorośli skarżą się na bóle głowy, mają zwykle dolegliwości brzuszne.

Wszyscy chorzy na gruźlicze zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych umierają, jeśli nie są leczeni.

Wiesz, rzadko się tutaj zdarza, aby matka takiego dziecka była nim zainteresowana, poszła do lekarza – ciągnęła Siostra Maryla. – Zazwyczaj przyjeżdżają tutaj i od razu uciekają, a ona pyta, gdzie jej synek będzie mieszkał, w jakich warunkach. To niespotykane. To dobra kobieta.

Na małego chłopca czekaliśmy trzy tygodnie. Przychodził do nas z dnia na dzień. Ciągle coś było nie tak. Bo matka nie przyszła w danym dniu do lekarza, bo przyszła za późno lub lekarza już nie było. Dzwoniłem za nim prawie codziennie. W końcu zrezygnowałem. Od tygodnia dałem spokój. Jednak na dziś była umówiona wizyta w specjalistycznej klinice koreańskiej. Po niej doktor miał zadecydować, co dalej z chłopcem. Oczywiście i dzisiaj żadnej decyzji nie podjęto. Kolejna wizyta 9 kwietnia, ale tym razem pojedzie z nim nasza Ulli.

Siostra Maryla zadzwoniła rano z informacją, że nie ma sensu czekać i najlepiej będzie, jeśli to my zajmiemy się badaniem i leczeniem, tym bardziej, że klinika jest blisko naszej dzielnicy.

W końcu oczekiwany przez nas wszystkich malutki Beficker przyjechał. Usiedliśmy przy stole.

Wiesz, Andrzej, z gruźlicą mózgu przeżywa 80% – oznajmiła Siostra Maryla.
To dziecko ma chyba bardzo silne geny – odpowiedziałem.

Pierwsze, co trzeba było zrobić, to wykąpać małego Befickera. Oczywiście, nie stawiał oporów jak Denka, jest przecież taki malutki i bezbronny. Niepokojące jest to, że ma rozwolnienie. W tych warunkach to bardzo trudne, zwłaszcza że nie załatwia potrzeb fizjologicznych samodzielnie. Nie mieliśmy go w co ubrać, więc latał po domu z pupą na wierzchu. Po zakończeniu wizyty sióstr z pracownikiem socjalnym szybko wsiedliśmy z Ulli do busika i znów biegiem do kaźni Mikele Bole ze sklepikami w każdym zakamarku. Zakupy jak zawsze bardzo trudne, problem pieniędzy. Ale co tam… najwyżej będę się martwił w Europie. Moje finanse sięgają już podwójnego dna. Tutaj ubrania kosztują więcej niż trzeba, a pampersy są wymysłem burżujów. Ale jak mamy to robić? Inaczej nie potrafimy. Kupiliśmy wszystko, płacąc oczywiście Ferengi cenę.

Beficker bawił się przez cały dzień z innymi i był tulony przez wszystkich. Kupiliśmy dość drogie leki na rozwolnienie. Niestety, nic nie jadł. Pił tylko. Na kolację zjadł niewiele. Przed chwilą zasnął. Ma gorączkę 38 stopni. Miejmy nadzieję, że szybko to minie.

Jutro zaczynamy nowy dzień. Jedziemy do Sedis Kilo, do Domu Matki Teresy z Kalkuty, po kolejne lekarstwa. Weźmiemy też coś na odrobaczywienie i inne świństwa. Potem razem pójdziemy do Taitu na colę i coś słodkiego. Jutro zaczynamy z Befickerem nowe życie, z miłości, bo takie znaczenia ma jego imię.

Post Scriptum

Chciałem zakończyć tę opowieść, bo już środek nocy. Poszedłem jeszcze na obchód domu i zajrzałem do naszego Befickera. Był cały odkryty. Przykryłem go. Dotknąłem czoła i okazało się, że temperatura 39,7 stopni. Boże, co robić w takiej sytuacji?… W naszych warunkach byłbym już z moim dzieckiem na pogotowiu. Tutaj, niestety, noc jest ciemna, głucha i zwodnicza. Nie ma gdzie jechać. Nie mamy żadnego lekarstwa na spędzenie gorączki. Musimy czekać rana. Apteki otwierają o 6. Cóż… pozostały nam naturalne metody chłodzenia ciała. Aniołowie, trzymajcie kciuki i strzeżcie naszego małego Befickera. Wzywam Was wszystkich, przybądźcie i strzeżcie go, proszę!

W tej chwili Ulli przytula go do siebie i kładzie na głowę zmoczony ręcznik. Za chwilę pójdę ją zmienić. Być może wezmę go do swojego łóżka. Tak będzie prościej i bezpieczniej. Jutro wykryjemy, co to za świństwo. Pożegnamy się z tym czymś i zaczniemy nowe życie. Pomóż nam teraz, Boże!!!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *