Egzaber yebarkh

Nie taki diabeł straszny, jak go malują! Strach przed nieznanym często zniechęca czy nawet paraliżuje. Nie jest tak źle. Do nowego domu przyzwyczailiśmy się dość szybko. Nawet nie czujemy, że jest mniejszy od tego wynajmowanego na Bulbula. Raczej widzimy same pozytywy. W mniejszym domu jakoś kameralniej. Uroku dodaje mały ogród. Mamy w nim sześć krzaków kawy, jedną papaję, drzewo avocado, mango i kilka roślin, których nie potrafię nazwać. Już dziś planuję, że kiedyś kupię kilka palm, juk i innych dla mnie egzotycznych roślin. Zrobię ogródek przed ogrodzeniem. Natomiast teren wokół naszego domu będę jeszcze chciał zapełnić roślinami w doniczkach (bo tu w większości wszystko wylane jest betonem). Chcę, aby było zielono. Przecież Debre Zeyit jest jedną wielką wytwórnią sadzonek i roślin, które potem wędrują do stolicy. Wzdłuż głównej drogi prowadzącej do Addis kilometrami ciągną się zieleńce z sadzonkami do sprzedaży. To dobrze, nie będziemy daleko szukać. Trzeba to wykorzystać. Nie wiem tylko, gdzie kupić doniczki czy piękne gliniane dzbany. Wczoraj widziałem je w jednej z miejscowych restauracji. Skoro są, to znaczy, że gdzieś można je kupić. W ogóle mam problem z zakupami. W Addis było wszystko, mydło, widło i powidło, a tutaj… sam nie wiem, albo nie mogę znaleźć, albo rzeczywiście jest problem. Od kilku dni szukam lustra. Nigdzie nie ma. W domu nie mamy nawet małego. To ciekawe, że żadna z naszych Pań ich nie używa. Ja jednak nie daję rady bez tej przyziemnej rzeczy, bo nie potrafię się najzwyczajniej ogolić. Nie mogę znaleźć półek bambusowych. Brakuje nam miejsca na ubrania. O szafach nie marzę. Wystarczyłyby te półki. Sporo ich przewiozłem z wcześniejszego domu, ale wciąż brakuje. W domu na Bulbula mieliśmy bardzo dużo szaf i półek wbudowanych w ścianę. Kapitalna rzecz. Tutaj czegoś takiego nie mamy, a zresztą i tak nie ma na to miejsca. Z Addis nie opłaca się półek przewieźć, bo transport przewyższyłby ich koszt. No cóż, w poniedziałek popytam miejscowych, może się uda. Jeśli nie, to jednak muszę coś wykombinować w Addis. Mam koleżankę o imieniu Amen, która jest szefową workshop, gdzie robią takie właśnie półki w ramach resocjalizacji chłopców z ulicy. Może jutro przedzwonię? Jeśli kupiłbym ich z pięć, to może i transport miałbym za darmo. Zobaczymy.

 41

Póki co, razem z Mateuszem Harlosem (wolontariuszem – Polakiem mieszkającym w Edynburgu) naprawiamy. Naprawiamy wszystko. Uczymy się być hydraulikami, elektrykami i wszystkim innym, co tylko potrzebne. Technika etiopska nas po prostu przerasta. Cała instalacja elektryczna jest poskręcana wbrew logice. Żeby to jeszcze było jakoś z uproszczeniem, nie, gorzej, wszystko, aby utrudnić życie. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że te roboty wykonywali miejscowi dobrzy fachowcy, którym płaciliśmy bardzo duże pieniądze. Dziś, będąc tutaj, na miejscu, wolimy zrobić to wszystko samemu, i nawet nie ze względu na pieniądze, tylko wiemy, że zrobimy to lepiej od fachowców. Nie chodzi oczywiście o dumę czy chęć bycia niezastąpionym. Wyprowadza nas po prostu z równowagi cały ten system. Trudno w nim żyć i połapać się w nim. Nie wiem, czy następnym razem nie zdobędę się na samodzielne położenie płytek. Nigdy tego nie robiłem. Nie sądzę jednak, że położyłbym gorzej od miejscowych fachowców. Jeszcze to przestudiuję, zobaczę, jak się to dokładnie robi w moim rodzimym kraju. Póki co, w wolnych chwilach maluję. Wszystko maluję. Co popadnie: ściany, mur, rynny, bramę, deski, drzwi, wszystko. Maluję na biało. Mało kto używa tutaj tego koloru. Ale dla mnie w krajach słońca wszystko musi być białe. Nie lubię tu szarości lub brązu, które najczęściej są używane. Te kolory kojarzą mi się z odchodami i brudem. Być może popełniam techniczny błąd, bo biel może być po kilku miesiącach pokryta grubą warstwą rdzawego kurzu. No cóż, metodą prób i błędów. Póki co, dom nabiera jasności. W przyszłości najwyżej będę poprawiał na błękit.

 04

Dzieciaki od razu się zadomowiły. Dla nich i dla wszystkich mieszkańców jednak nie mury mają wartość, lecz wspólnota dusz i ciał. To się czuje. Razem z opiekunami czują się bezpiecznie. Atmosfera w domu dość dobra. Ciągle sprzątamy, myjemy, szorujemy, urządzamy, przestawiamy. Codziennie jednak jest czas na tak zwaną celebrację etiopskiej kawy, rozmowy i wygłupy. Jest nam razem dobrze. Widzę, że coraz więcej mówię po amharsku. Przyznam się, że wolałbym lepiej po angielsku. Czasami myślę, że to trochę zaśmiecanie głowy. Chcąc nie chcąc, zaczynam mówić i tym językiem. Kas, kas. Powoli. Chyba tak trzeba. Przecież musimy jakoś ze sobą rozmawiać.

Każdy z nas ma tutaj swoją rolę do odegrania. Znamy się już dość dobrze. Każdy z nas ma w tym domu swoją historię. Wiemy, co kto ma robić, kto posprzątać, kto wymyć, a kto nakarmić. Wiemy, kto za co odpowiada i do czego został powołany. Mając to w świadomości, czujemy się bezpieczni. Dom tętni życiem. Jest normalnie. Posiłki jemy na tarasie. To akurat wymusił na nas metraż domu (i stołów), a nie afrykańska fantazja. Jest miło. Życie domu takie normalne. Sprzątanie, jedzenie, brudzenie, sprzątanie. Problemy dnia codziennego, takie normalne.

483

Abeba ostatnio choruje. Myślę, że jej organizm jest dość osłabiony. Ciągle te posty i posty. Na 365 dni w roku, w ortodoksyjnym Kościele etiopskim pości się około 200 dni. I jeszcze Abeba nie pije napojów, kawy, herbaty. Byliśmy razem w miejscowej klinice. Nawiasem mówiąc, klinika w dość ładnym stanie. Abeba ma zdiagnozowane zapalenie ucha. Jest wyraźnie osłabiona i ostatnio jakaś też wychudła. To pewnie zaleta znów postów. Przez cały dzień nic się nie je, dopiero jeden skromny posiłek (oczywiście nie mięsny i nie na tłuszczach zwierzęcych) po godzinie 21. Wizyta u lekarza kosztowała Abebę prawie jedną miesięczną pensję. Trochę drogo, jak na Etiopię. To dlatego ze zwichniętą nogą za żadne skarby nie chciała iść do kliniki. Zadzwoniła za to po gościa, który potrafi nastawić krowom kości. I tak przez godzinę nastawiał jej nogę, z krzykami i płaczem. Myślałem, że jej złamał nogę na dobre. Po zabiegu Abeba była nieprzytomna. Na drugi dzień leżała w łóżku z dużą gorączką. Ale o dziwo, po dwóch dniach wstała i chodziła normalnie. Nie mogłem uwierzyć. A jednak miejscowy nastawiacz kości krów maił rację. Szacunek dla niego w takim razie. Wziął tylko 40 birrów. Po ostatniej wizycie w klinice lekarz kazał Abebie kupić mirindę, coca-colę i pić je codziennie. Miło! Myślę, że i w tym coś musi być. Wcześniej też nie dowierzałem.

 11

W domu w zasadzie wszystko gra, oczywiście z etiopskim marginesem. Ale to jest chyba to, o co chodziło. Spraw do poprawy zapewne wiele, ale na ten czas nie można narzekać. Martwię się wieloma rzeczami, co będzie, jak będzie, kiedy będzie. Ale może to za wcześnie. Na razie zostawię te pytania na boku. Dziś wszystko układa się w jedną całość. Dom ma wielu przyjaciół. Pojawiają się i jego Ambasadorzy. Jest Ulli Kienzl z Austrii (wcześniej wolontariuszka w domu), Grazia Venosa z Włoch, jest Filip Dziurzyński z Polski, teraz Mateusz Harlos ze Szkocji. Nie ma co narzekać. Bóg stawia zawsze odpowiednich ludzi w odpowiednim czasie i miejscu.

 504

Idąc kupić kolejną farbę do malowania, białą farbę, wstąpiłem do sklepiku z naturalnymi sokami. Takich sklepików w Etiopii jest bardzo wiele. Można napić się, a może raczej zjeść (bo to gęsta papka). Dziś w ramach obiadu wziąłem mango z avocado i jeszcze chlebek o nazwie ambasia. Soków jest dość dużo, do wyboru do koloru, dosłownie. Można wziąć banana, papaję, ananasa i inne egzotyczne owoce. Problem jedynie w tym, że prawie w każdym sokowym przydrożnym barze nie ma bieżącej wody. Wszystkie kubki i łyżeczki myje się razem w jednej plastikowej misce. To trochę zniechęca. Każdy taki sok podawany jest z limonką. Hanna nauczyła mnie myć długą łyżeczkę do nabierania papki owocowej właśnie limonką. Nie wiem, czy to działa, czy to znów jakieś czary mary, ale robię to za każdym razem spożywania owocowego dania. Trudno rezygnować z przydrożnych smakołyków. W każdym razie właściciel lokalu wraz z żoną podjął miłą konwersację. Przy okazji przygotowywał kawę do sprzedaży i co jakiś czas węgłem przypalał ranę na łokciu.


– To taka nasza miejscowa medycyna. Zawsze pomaga – zaczął wyjaśniać za względu na to, że bacznie się przyglądałem temu rytuałowi.

Wymieniliśmy między sobą wiele grzeczności, opowiedzieliśmy sobie prawie całą historię życia. W końcu właściciel lokalu wyciągnął krzyż i powiedział mi, że jest księdzem. Każdy ksiądz nosi ze sobą taki ręczny metalowy krzyż. Poprosiłem go zatem o błogosławieństwo. Nieraz widziałem, jak inni o nie proszą przed kościołem lub na drodze. Pocałowałem kilkakrotnie krzyż, przykładając do ust i czoła, tak jak to się tutaj robi, a ksiądz zaczął mnie błogosławić.

03

Dziękuję Ci za życzliwość. Będę do Ciebie czasami zaglądał. Dość często przechodzę obok Twojego sklepu – powiedziałem na odchodne.

Egzaber yebarkh – dorzucił koptyjski ksiądz, co znaczy „Niech Ci Bóg Błogosławi”.

Amesegnalew! – podziękowałem i ukłoniłem się raz jeszcze.

Jesteś tutaj mile widziany – dopowiedział sprzedawca soków.

Amesegnalew, amesegnalew… – podziękowałem i wyszedłem szukać moich białych farb do muru.

Wszystkiego od razu nie zrobimy. Trzeba jeszcze położyć płytki w servis rooms, w zewnętrznej łazience tureckiej, płytki przy zewnętrznym zlewozmywaku, poprawić przed porą deszczową dach, pewnie kiedyś kupić żyrandole i lampy ogrodowe, wymienić drzwi i dokonać dziesiątek przeróbek. Nie od razu jednak Kraków zbudowano. Wszystko powoli i w swoim czasie. Póki co, możemy się cieszyć sobą, życiem, słońcem i Afryką.

143

157162

187

190

192

203

232

242

246

250

258

248

255

272

308

315

1 thought on “Egzaber yebarkh

  1. Brawo panie Andrzeju ! Robicie wielkie rzeczy, szkoda tylko , że tak rzadko widujemy teraz pana w Częstochowie. Ale przecież cały świat potrzebuje pomocy, działajcie kochani na chwałę Boga i dla pożytku ludzi. Pozdrawiam serdecznie. Chociaż może pan nas już nie pamięta:)

Skomentuj Mama Agaty:) Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *