Ewnetegna tamir

Atmosfera nie była przyjemna. W powietrzu wisiała złowroga niewiadoma. Za oknem padał deszcz, który zastosował wobec nas domowy areszt. Nie było dyskusji, tylko przymus i częściowe ograniczenie wolności. Nie wolno wychodzić. Drzwi i okna pozamykane. Chodziliśmy po domu okryci kocami. Było chłodno. Naprawdę chłodno. Różnice temperatur są tak duże, że ciało nie nadąża, by się do nich przystosować. W dzień gorąc, wieczorem zimno nie do wytrzymania. Ponoć o tej porze roku nie powinno być tyle deszczów. Pogoda zwariowała. W styczniu nie padało, teraz tak. To anomalia pogodowa. Nie lubię tutaj deszczu. Najgorzej jest jednak w lipcu i sierpniu. Wtedy są największe opady. Najchłodniej natomiast jest w listopadzie, ale bez deszczu, dlatego można jakoś przetrzymać.

Kiedy pada, do domu wracam raczej taksówką. Nie da się inaczej. Trudno czekać na public transport. I kiedy tak w deszczu przejeżdżam przez te ulice, mam wrażenie, że spora część ich stałych mieszkańców nie przetrwa poranka. Pewnie ci słabsi odchodzą szybciej i niespodziewanie. Tutaj prawie każde dziecko kaszle i ma zapchane płuca i oskrzela. Być może ludzie są tu silniejsi… Nie wiem. Ja przy takim stanie byłbym już chyba w szpitalu. Nie lubię tego deszczu. Nie lubię tego przenikliwego zimna. Do gorąca można przywyknąć, zaprzyjaźnić się z nim, lecz do prawdziwego zimna – nigdy. Czy ktoś kiedyś pokochał Syberię? Nie sądzę. A czy można się w niej w ogóle zakochać? Być może tak, ale z okien rozgrzanego pociągu transsyberyjskiego z dobrym towarzystwem i gorzałką u boku, no i dobrą książką do czytania. Jednak żyć i mieszkać na Syberii to wielki trud. Choć to dziwne, ale ciało bardziej potrafi przeciwstawić się zimnu, wyprodukować wiele przeciwciał i wyprowadzić samodzielnie z choroby, a w gorącu zazwyczaj się poddaje.

Dziś wieczorem rozłożyło całkowicie Abebę. Dom bez niej nie potrafi dobrze funkcjonować. Postanowiliśmy więc z Ulli o zatrudnieniu kolejnej osoby. Nie ma wyjścia. Jedna osoba musi być cały czas z naszą malutką Rahel, druga – zajmować się porządkami i dopilnowaniem reszty domowników, trzecia – przygotowaniem posiłków, praniem, zakupami. Niedyspozycyjność jednej osoby paraliżuje cały dom. A przecież trzeba jakoś żyć. Kobiety nie mogą być zamknięte w domu 24 godziny na dobę przez 7 dni w tygodniu i nie widzieć świata. Trzeba to zmienić. Trudno. To było do przewidzenia. Może zaletą przyjęcia kolejnej osoby będzie wychowywanie i szkolenie ludzi do kolejnych takich domów. To raczej konieczność. Musimy iść dalej. Musimy stworzyć w Etiopii przynajmniej jeszcze jeden taki dom. Nie chodzi o dumę z ich liczby, lecz o rozsądek i zamontowanie zaworu bezpieczeństwa. Dom musi być naszej własności, bez względu na to, jak ta własność będzie się nazywała. Mam już w głowie dom na prowincji, z dużą działką, palmami, jukami, bananowcami i kaktusami wokół ogrodzenia. To musi być duża działka. Dom założymy tam, gdzie będą najlepsze – nazwijmy to – zewnętrzne uwarunkowania. Tam, gdzie dziś o nas proszą i zabiegają. Warto to wykorzystać. Mam nadzieję, że to będzie dom tani i łatwy w utrzymaniu. Addis Ababa nie jest najpiękniejszym miastem. Jednak musieliśmy rozpocząć od stolicy, bo to dobry start i baza. Miejsce najważniejszych kontaktów, kontraktów i konieczności postoju oraz przesiadki. Tak musiało i musi być. Czy tego chcemy, czy nie. Stąd się wychodzi. Dalej już tylko gdzie nogi i serce poniosą.

Od wczoraj żyliśmy w zbiorowej depresji. Dokopała nam Mirella. To też było do przewidzenia. Człowiek uczy się na błędach. Choć i może takie doświadczenie też jest pomocne naszemu domowi. Na pewno trudne doświadczenia scalają i uczą. Pokazują i każą być przezornym. O… tak! Staliśmy się wobec siebie bardziej uczuciowi. I może bardziej wrażliwi na siebie. Wczoraj Ulli rozpłakała się. Wrażenia sięgnęły zenitu. Nie dała rady stawić czoła trudnym wydarzeniom, czyli zewnętrznemu dokopaniu. A to boli: jeśli człowiek daje wszystko, co ma – wysiłek, uczucie i serce, a potem jedna osoba walnie bezmyślnie lub z premedytacją z całych sił i wszystko przekreśli lub zniszczy, to boli. Musimy się z tego jakoś podnosić. Nasi niepełnosprawni współmieszkańcy jako pierwsi podają nam rękę. To się dzieje między wierszami. Aż trudno uwierzyć. Myślę, że pomimo swojej niepełnosprawności, upośledzenia intelektualnego każdy zdaje sobie sprawę, czym jest ten dom. To się czuje pod skórą. Deribia od wczoraj zaczęła mówić. Prawdziwie mówi i nawet dyskutuje. Przemówiła. To cud. Jest grzeczna, a nawet przywołuje do porządku pozostałych Współmieszkańców. Pokazuje na różne sposoby, że to miejsce jest jej domem. Je naprawdę czysto i już powoli. Potrzeby fizjologiczne załatwia w łazience, a nie jak do tej pory bywało, na środku pokoju. Przy stole nie muszę jej ciągle powtarzać „kas, kas“. Nawet się przytula i jest czuła. Deanka nie robi już żadnych numerów. Wręcz przeciwnie, jest spokojny i posłuszny. Daje bardzo dużo ciepła. Tadese jest jak ojciec rodziny. Ambase chce się z Ulli ożenić. Beniyam to cień nas wszystkich. Jest wszędzie i z każdym z opiekunów. Milen jest niesamowitą przylepą. Bardzo słodką przylepą. Befickera trzeba bezwarunkowo kochać. On żyje w świecie nam niedostępnym. Mimo wszystko jest bardzo kochany. Ostatnia i najmniejsza nasza Współmieszkanka coraz częściej się uśmiecha, zaczyna gaworzyć. Ciągle chce być na rękach. Trochę to męczące. Nie da się jej samej położyć do łóżeczka nawet na pięć minut. Z drugiej strony, to dobry znak. Reakcja bardzo prawidłowa. To rokuje dobry rozwój dziewczynki, na miarę swej choroby. Kiedy wracam do domu, wszyscy rzucają mi się na szyję. Podobnie jest z Ulli. To bardzo miłe doświadczenie. Nawet po dwóch godzinach nieobecności, Salem i Abeba czule witają się z nami. Tym kobietom też daliśmy nowe życie. I chyba doskonale to rozumieją.

– Salem, Abeba! Chciałem wam podziękować za waszą pracę, za poświęcenie, podjętą odpowiedzialność. Dziękuję za uczciwość i zaufanie. To dla mnie bardzo ważne! – mówiłem. Wczoraj wieczorem postanowiliśmy z Ulli przeprowadzić poważną rozmowę. – Czasami trudno nam się razem dostosować, bo jest bariera dwóch różnych kultur, przyzwyczajeń, wychowania i stylu życia. Dziękuję jednak za podejmowane próby przystosowania się, dokonywania zmian, zrozumienie sprawy. Wiem, że to bardzo trudne.

– Andrzej, dla nas to piękne doświadczenie – oznajmiła Selam. – Bardzo chcemy tutaj zostać. Daje nam to dużo radości. Nowe życie.

– Pamiętaj jednak zawsze o zaufaniu – podjąłem ten temat, bo to duży problem w kontaktach z Białymi. Prawidłowością jest ich obrabianie, bo oni mają pieniądze i są tu na chwilę. Oczywiście, nie wolno generalizować, bo można obrazić wiele osób. Słyszy się jednak różnie. Dlatego dmuchamy na zimne. – Poznaliśmy się z różnych stron. Mam o Tobie i Abebie bardzo dobre zdanie. I nie chciałbym tego tego zmienić. Najbardziej cenię w was szczerość. Nawet wtedy, kiedy może trzeba, by coś pokręcić dla świętego spokoju, mówicie szczerze. To dobrze. Trzymajcie się tego. Dlatego wam ufam i patrzę w przyszłość z radością. Dziękuję wam za to. I proszę o dalsze zaufanie. Kredyt zaufania jest bardzo, bardzo ważny. Jeśli go nie stracicie, będzie rósł i procentował. W przyszłości będę chciał wam pomóc, wam i waszym rodzinom. Być może waszym dzieciom. Jeśli będziecie miały mężów i swoje rodziny, pamiętajcie, zawsze i do końca życia będziecie mogły z nami mieszkać i mieć tę pracę. A my wam w tym pomożemy. Wiecie dobrze o tym, że dla nas pewnego rodzaju rzeczy czy sprawy nie są problemem.

– Andrzej, dziękuję. Naprawdę dziękuję ci za wszystko, co dla nas zrobiłeś – odparła Selam.

– Proszę, pamiętajcie o wszystkich wypracowanych zasadach funkcjonowania tego domu. Proszę was o wyjątkową czystość, o codzienne sprzątanie na naszą modę. Nie mówcie sobie czasem, że tak nie trzeba, że to tylko wymysł głupich Europejczyków, jakiegoś głupiego Polaka i jakiejś Austriaczki. Proszę was, aby czystość domu była waszą obsesją. Na czystość kładziemy największy akcent. Jeśli nie ma zachowanej czystości przy osobach niepełnosprawnych i chorych, to nie możemy mówić, że robimy coś dobrego czy pięknego. Byłoby to kłamstwo. Nie możemy używać takich słów, jak miłość, caritas, charity, oddanie, wolontariat czy Bóg, jeśli nie ma czystości. Pamiętajcie zawsze o tym, o czym już wcześniej mówiłem: największym upodleniem osoby chorej i niepełnosprawnej jest pozostawienie jej w swoim brudzie i smrodzie. Wiem, że tutaj inaczej traktuje się takie osoby. Inaczej też wygląda tu życie. To wiecie lepiej ode mnie i od Ulli. Dla nas, Europejczyków, pewnego rodzaju rzeczy są normalne, bo tak zostaliśmy wychowani. Dla nas jest czymś normalnym, że się często kąpiemy i nie dopuszczamy, aby od nas śmierdziało, że śpimy w pidżamie, że naczynia myjemy w odpowiednim płynie, a wieczorem myjemy zęby. Pewnie to dlatego, że nas na to stać, że mamy dobre warunki, mamy co jeść i w co się ubrać. Znając życie, Ulli w swoim domu w Austrii ma kilka szaf i się w nich nie mieści. Z tym raczej nie ma problemu w Europie. Tutaj rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej. Oczywiście, wiem, że Europa jest bogata kosztem innych kontynentów, kosztem Afryki. To jednak inna sprawa. W naszym przypadku musimy ten dom prowadzić w stylu godziwym, aby odzyskać utracone człowieczeństwo, bez względu na to, z czyjej winy zostało po części utracone.

– Czystość jest równoznaczna z godnością, miłością i nowym życiem! Jeśli jest ona, to jest nasza wiara, jest nasza miłość i jest nasz Bóg! – potwierdziła dosadniej Ulli.

– Wybaczcie nam, że tak trudno nam to przychodzi. Ale będziemy się starały. Wiemy, że ten styl życia jest najlepszym rozwiązaniem dla nas samych i dla tych niepełnosprawnych młodzieńców i dzieci – przyznała Selam.

– Czasami może być ciężko. Ulli będzie musiała zwracać wam uwagę, dość konkretnie i konsekwentnie: „tego się tak nie robi“, „to trzeba zrobić tak, a nie inaczej“. Takich spraw będzie bardzo dużo. Może to denerwować i drażnić. Ale myślę, że rozumiecie, że tak musi być. Dla dobra: dla dobra domu, jego mieszkańców, nas samych, dla dobra sprawy. Kładę na was jeszcze jedną odpowiedzialność: jeśli wyjdzie eksperyment z takim domem, to znaczy, że jesteśmy w stanie stworzyć wiele takich domów. Jeśli nie my, to inni. To chyba bardzo ważne. To nadzieja dla wielu chorych, niepełnosprawnych i skazanych na powolne i nieludzkie umieranie – dodałem.

Damy z siebie wszystko! – potwierdziła Abeba.

– Wiecie, że dałem tutaj całego siebie, dałem całe swoje serce. Wszystko zatem róbcie i wy z sercem i dla innych serc. Obdarowujmy się nim nawzajem. Uczmy się każdego dnia myśleć i działać sercem. Proszę, miejmy zawsze otwarte serca! Jeśli tak będzie, wszystko ułoży się dobrze. Chcę to doświadczenie serca teraz wam przekazać. Trzymajcie je mocno, jak tylko potraficie i pielęgnujcie je, proszę i błagam – podałem rękę Selam i Abebie, czyniąc gest przekazania serca na dłoni. Dziewczyny chwyciły moją dłoń, ściskając ją mocno. Po chwili samoczynnie pozostaliśmy w uściskach i czułych objęciach. Znów łzy popłynęły po policzkach.

– Ten dom jest miejscem przywracania godności. Dziś mogę z całą pewnością powiedzieć, że nasz dom to ewnetegna tamir – dodała Ulli, co w języku achmarskim oznacza prawdziwy cud.

Ostatecznie, w naszym domu zamieszkało osiem osób niepełnosprawnych, jedna wolontariuszka i dwie osoby zatrudnione. Dojdzie jeszcze jedna osoba do opieki nad najmniejszymi dziećmi. Czujemy się już bardzo ze sobą związani. Czujemy się rodziną. Myślę, że nie tyle nas zbliżyły problemy, ich wspólne pokonywanie, ile doświadczenie prawdziwego cudu.

Dziś wieczorem Ulli siedziała w pokoju z Rahel na rękach, przy zgaszonym świetle. Poszedłem się pożegnać. Chcieliśmy coś powiedzieć, może porozmawiać, tak jak to zwykle bywało, jednak łzy przeszkodziły rozmowie. Przytuliłem Rahel i ją pocałowałem. Potem przytuliłem do siebie Ulli. I razem tak rozmawialiśmy bez słów. Rahel wraz ze wszystkimi koptyjskimi Aniołami czule patrzyła na nas, próbując wspomóc ważną dyskusję. Łzy skrzyżowały się na naszych policzkach, podtrzymując tegoroczną anomalię pogodową. To była chyba najpiękniejsza nasza rozmowa, jaką dotąd przeprowadziliśmy. Trudno wyjaśnić dlaczego. Zadzwonił dzwonek do bramy. Znajomy taksówkarz przyjechał 30 minut wcześniej.

– Szkoda, że tak wcześnie – pomyślałem. Zbiegłem szybko do bramy. Przywitałem się z taksówkarzem, włożyłem bagaż na pakę i wróciłem do domu, aby się ze wszystkimi pożegnać.

Trzeba się było szybko zbierać. Poszedłem najpierw do Abeba. Leżała w swoim łóżku cała spocona, z bardzo wysoką temperaturą. Usłyszałem tylko „Amesegenallehu“ co znaczy dziękuję. Uciekłem od niej, bo wiedziałem, czym się to skończy. Na jadalni wszyscy kończyli kolację. Dziś cisza była wyjątkowa. Okropna i przerażająca. Na odchodne pocałowałem wszystkich w policzek albo w czoło. Selam nie dała rady, zaczęła płakać. Znów uciekłem mówiąc, że powrócę tak szybo, jak tylko będę mógł, być może już za dwa miesiące.

Ten dzień był cały depresyjny i płaczliwy. Płakaliśmy wszyscy, nawet niebo płakało. Płakali Aniołowie. Widziałem zapłakanego miejscowego Anioła Uruela w dzielnicy Kasangis. Widziałem zasmarkanego po pas Anioła Raguela siedzącego w samym centrum miasta przy Piazza. Widziałem innych Aniołów zapłakanych i umorusanych, których już imion nie pamiętam. Płakali przy Magelania, Mexico, na Mercato, Michele Bole i na Bulbula. Ten płacz nie był spowodowany tym, że ja wyjeżdżam, bo przecież wrócę tu jeszcze nie raz. Ten płacz był wyrazem bojaźni utraty tego, co się tu wydarzyło. Wiedzieliśmy bowiem wszyscy, że to ewnetegna tamir.

3 thoughts on “Ewnetegna tamir

  1. Ten świat uczy pokory i z pewnością każdy, kto z sobą nie daje sobie rady w zwykłym, cywilizowanym świecie, powinien tam pojechać i pobyć trochę. Wtedy się patrzy zupełnie inaczej na świat, własne problemy, a przede wszystkim na własne „ego”, które w nas Europejczykach dość mocno zakorzenione.

Skomentuj Małgorzata Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *