Ididia

Ididia to jej prawdziwe imię, choć przedstawiła się jako Ambra, co w języku włoskim znaczy bursztyn. Od siedmiu lat mieszka i pracuje w Rzymie. Wszyscy na nią mówią Ambra, więc to imię przyjęła jako własne.

– Ambra jak ambra, tak? – zapytałem.

– No tak.

– Faktycznie, jesteś zupełnie jak ambra. – Dziewczyna była cała brązowa, w kolorze bursztynu: skóra, twarz, włosy, a nawet oczy. Nie dziwię się zbytnio, że tak ją nazwali rzymianie.

– Co robisz w Rzymie? – zagadnąłem, choć trochę obawiałem się, że może jej praca nie jest zbyt chlubnym zajęciem i odpowiedź nie będzie pełna.

– Jestem gosposią we włoskiej rodzinie. Wychowuję dzieci – jedno ma siedem lat, drugie trzy.

– Gotujesz po włosku? – zapytałem zdziwiony.

– Tak.

– Jak się tego nauczyłaś? Włosi przecież są bardzo przywiązani do smaków swoich potraw.

– Z książek. Mam kilka książek jak gotować po włosku. Pani domu jest bardzo wygodnicka. Nic nie robi, o niczym nie decyduje. Wszystko załatwia mąż. A ja jestem dla niej superwyręką. Jedzą wszystko w olbrzymich ilościach.

– To pewnie gruba jest ta Twoja Włoszka?

– Okropnie. Ciągle coś je. I codziennie mówi, że dziś zje, bo ma apetyt, ale jutro będzie robiła głodówkę. Nigdy jednak jej nie robi. Codziennie ten sam rytuał.

– Ha, ha, ha… A jemu smakuje? – zaśmiałem się głośno.

– No pewnie. Je wszystko.

– A dzieci?

– Tak naprawdę wychowuję je. Zawożę do przedszkola i szkoły, odbieram, uczę się z nimi, piorę im ubrania, zajmuję się nimi w całości.

– A dobrze Ci płacą?

– Nie narzekam. Tylko koszty życia w Rzymie są bardzo wysokie.

– To ile zarabiasz?

– Miesięcznie biorę 900 €, ale 400 płacę za mieszkanie…

– No i jeszcze dochodzi życie….

– Nie jest łatwo, ale co robić?

Dziewczyna wyjątkowo ładna, zadbana, o ładnej buzi i figurze. Wydaje się, że pochodzi z dobrego i raczej bogatego etiopskiego domu. To widać po twarzy. Ten bursztyn ma też coś w sobie.

– Wracasz już na stałe czy jedziesz tylko na święta?

– Tylko na święta. Mam dwoje dzieci, którymi opiekuje się moja mama.

– Ile mają lat?

– Mam dwóch synów: jeden ma 10 lat, drugi 3.

– Nie ma ich z Tobą…

– Nie mogę ich tu zabrać.

– A kiedy ostatni raz byłaś w swoim rodzinnym domu?

– Trzy lata temu…..

Na chwilę przestaliśmy rozmawiać. Bo i o czym… Co powiedzieć?… Jak skomentować? Każda odpowiedź byłaby w tej chwili co najmniej głupia, jeśli nawet nie obraźliwa. Po chwili Ididia zapytała mnie o moje życie, dzieci, żonę i cały mój wszechświat. O dzieci niepełnosprawne z jej rodzinnego miasta, domy i ośrodki dla nich.

W kairskiej kafejce miło ciągnęły się rozmowy. Przysiadł się do nas jeszcze jeden mężczyzna z Jibutii, a potem kolejny z Etiopii.

– Ja mam czwórkę dzieci – oznajmił Etiopczyk – jednak dwoje z nich nie żyje. Ja też wracam z Rzymu, nie mogłem tam znaleźć pracy. Chciałem coś zarobić na rodzinę, ale… nie poszczęściło mi się. Wracam. Być może jeszcze tam pojadę.

Nie tylko ja zdziwiłem się jego opowieścią, bo czwórka dzieci w tak młodym wieku…. Ale może tak tam jest, pomyślałem. Jednak późniejsze komentarze dwojga moich przyjaciół nie potwierdziły moich przypuszczeń.

– Ja też jestem żonaty, ale nie mamy jeszcze dzieci – zagadnął nasz Przyjaciel podróży z Dżibuti.

– Ty też pracujesz we Włoszech? – zapytałem.

– Tak, tak!

– Ile już lat tam siedzisz?

– 11, wcześniej byłem we Francji. Jak chcesz, to możemy rozmawiać po francusku – zażartował. – Chociaż wiesz… teraz język włoski po części zastąpił mój francuski.

– Wiem coś o tym – zaśmiałem się, wymieniając kilka zdań po francusku.

– Żyjecie w zgodzie? Etiopia nie walczy jeszcze czasem z Dżibuti? – zapytałem.

– No coś tam kiedyś było. Teraz jednak jest spokój – odpowiedziała Ididia.

– Gorzej jest z Somalią. Z nimi ciągle mamy wojny – zagadnął Przyjaciel z Dżibuti.

– O tak. Z nimi zawsze są problemy – potwierdziła Ambra.

– Przyjedź kiedyś do nas – zaproponował nasz Kompan. – To piękny kraj. Możesz dolecieć samolotem z Addis w 45 min. Bilety nie są drogie.

– Kiedyś przyjadę na pewno – odpowiedziałem. – Teraz jednak muszę załatwić kilka spraw w Addis Abebie.

Nasz Przyjaciel z Dżibuti sprawiał wrażenie bogatego. Był w dobrze dobranym garniturze, zadbany, schludny, o twarzy delikatnej, z markową walizką w ręku. Raczej nie wyglądał na pracownika fizycznego.

– Jak wyglądają u Was paszporty – zapytała niespodziewanie Ididia. Nasz Kompan wyciągnął zielony paszport z kartkami kolorowymi od pieczątek.

– Na tym zdjęciu wcale nie jesteś podobny – skomentowała Ididia, przyglądając się zdjęciu.

To paszport sprzed 12 lat. Ważyłem wtedy 50 kg.

– A teraz ile ważysz? 80? – zapytałem z uśmiechem.

– Dochodzę do 90 kg – oznajmił całkiem poważnie.

Rozmowy ciągnęły się długo, tym bardziej, że mieliśmy sporo czasu, z którym nie wiedzieliśmy, co zrobić. Wszyscy czkaliśmy na ten sam samolot do Addis Abeby. Gdy nadszedł czas odlotu, każdy z nas poszedł szybko do rękawa kierującego do samolotu i, jak to zwykle bywa, każdy z wielką pieczołowitością wciskał swoje bagaże, gdzie mógł, doszukując się swojego miejsca. Później szukaliśmy się wzrokiem, obdarowując siebie życzliwymi spojrzeniami.

Ididię spotkałem znów przy wyjściu z samolotu. Pomogła mi trochę w przeprawach o wizę, a ja jej w przejściu z bagażami. Wiozła ich dość dużo, chyba zbyt dużo. Kontrolerzy wybierali tych z nadmiarem bagaży. Wyciągali z nich ubrania i odkładali na bok.

– Dajesz radę bez dzieci? Nie tęsknisz? – podjąłem wątek najbardziej chyba delikatny, ale i nurtujący zarazem.

– Jest mi bardzo ciężko. Ale co mam zrobić? Jak żyć? Jaką mam dać przyszłość moim dzieciom? Przecież trzeba ich wysłać do szkoły, kupić jakieś ubrania. Z czego? Muszę tak żyć, nie mam wyjścia.

– A mąż? Masz męża?

– No pewnie, że mam. Bardzo go kocham.

– I nie jest zazdrosny, że wyjeżdżasz? Przecież jesteś atrakcyjną dziewczyną. Znając życie, to nie jeden Włoch za Tobą się uganiał.

– Idealna nie jestem, ale tak, miałam i mam wiele propozycji. Jednak mam męża. Mam z nim dwójkę dzieci. Dla nich żyjemy, pracujemy, dla ich przyszłości, lepszej przyszłości. Ileś lat temu zakochałam się w moim obecnym mężu i tak pozostało. Do dziś jestem w nim zakochana.

– A on nie jest o Ciebie zazdrosny? – powtórzyłem pytanie.

– Czasem jest.

– A gdzie mieszka?

– Razem mieszkamy w Rzymie. On co prawda pracuje tylko dorywczo. Teraz – trzy razy w tygodniu po kilka godzin. Problem, że z mojej pensji musimy się wszyscy utrzymać.

– No tak, a utrzymanie kosztuje – dodałem.

– Lepsze to jednak niż nic. My się rozumiemy i mówimy jednym głosem.

Z Ididią spędziłem kilka godzin na lotnisku, oczekując świtu. Nawet ona nie zaryzykowała i nie wzięła taksówki nocą do swojego domu. Jedną z głównych zasad Afryki jest ta, że nie wyjeżdża się nocą. Wszyscy czekają świtu. Czeka całe lotnisko, czeka cały świat. Noc jest ciemna, zwodnicza i niewiadoma. Przeżyłem to ostatnim razem na swojej skórze. Wcześniej o tym czytałem, ale niestety nie dotarło to do mnie. Po ostatnich przejściach już wiem, że tak trzeba.

Świt przychodził powoli i coraz chłodniej, i senniej, odsłaniając uroki Addis Abeby. Ruszyłem pierwszy na kolejny podbój tego ogromnego miasta. Ididia została sama na lotnisku, czekając na przyjazd ciotki. Wymieniliśmy się telefonami, umawiając na spotkanie w stolicy Etiopii. Poprosiłem ją też o tłumaczenie na język achmarski w razie potrzeb przy oficjalnych rozmowach. Z chęcią poznam też jej dalszą historię tu z synami i może tam w Rzymie.

1 thought on “Ididia

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *