Nauczeni siebie

O Marcinie mógłbym opowiadać godzinami. To historia na osobną książkę. Bardzo barwna postać i chyba najbardziej dla mnie samego skomplikowana. Wydaje mi się, że znam go „na wylot”. Potrafię odczytać każde jego spojrzenie, każdy gest, nawet czasem każdy oddech, a mimo wszystko… jest coś, co zawsze mnie zaskakuje i stawia na baczność. Marcin. Taki jest właśnie Marcin.

 

Pamiętam jak dziś ten pierwszy dzień, kiedy odbierałem go z Zakładu Wychowawczego dla Chłopców prowadzonego przez męskie zgromadzenie zakonne. Na początku był wesoły, jak to Marcin, lecz po chwili poddenerwowany, machał nieustannie dłonią i huśtał się w zawrotnym tempie. Nie chcieliśmy go przyjąć. I, o dziwo, nie ze względu na niepełnosprawność! Wtedy nie za bardzo zdawałem sobie sprawę z trudnych zachowań niektórych osób z niesamodzielnością. Był chodzący i według tej diagnozy wszystko było z nim w porządku.

Marcin miał troskliwą mamę, z którą mieszkał i która systematycznie zabierała go z Zakładu na soboty, niedziele oraz wszystkie święta i inne dni wolne od zajęć szkolnych. A skoro miał mamę, to po co mieliśmy go przyjmować do naszego domu? Nie chciałem. Ale całą sprawę pilotowali państwo Stodółkowie – włączeni w ruch „Betel” i bliscy przyjaciele naszej wspólnoty życia. Trudno było odmówić. Argumentacja taka jak zawsze: bo rodzina nie jest w stanie się zająć…, matka choruje… i… nie wiadomo, co się później stanie z dzieckiem. No tak, te historie nigdy nie robiły na mnie wrażenia, bo przecież wszyscy rodzice tak mówią, kiedy chcą umieścić swoje dziecko w jakimś ośrodku. I po co rozłączać dziecko od matki, skoro to jeszcze nie ta ostateczna pora? Tak myślałem, tak myśleliśmy wszyscy pełniący funkcje odpowiedzialnych w naszych domach. Nikt z nas nie zdawał sobie jednak sprawy z powagi sytuacji. Matka rzeczywiście była bardzo chora. To był nowotwór. Tydzień po odebraniu Marcina z zakładu zmarła. Trudno było powiedzieć o tym Marcinowi. Zastanawiałem się przez dłuższy czas, jak mu to przekazać, żeby go nie zdenerwować. A może w ogóle nie mówić?… Zdecydowałem się jednak na szczerość. Podszedłem więc do wiecznie bujającego się Marcina i z dużą powagą powiedziałem mu o śmierci jego matki, jednocześnie wyjaśniając, że tak to już jest… że wszyscy kiedyś umrzemy itd.

 

Poszedłem z nim na pogrzeb. Marcin nie płakał, ale ze zrozumieniem powtarzał: „Mama umarła, wszyscy umrzemy”. Był twardy. Wtedy myślałem, że nic nie rozumie, że przyjmuje to zdarzenie jak deszcz lub śnieg. Dziś, po prawie dwudziestu latach mieszkania z Marcinem, wiem, że tak nie było. Bardzo kochał swoją mamę i nadal bardzo ją kocha. To uczucie przetrwało. Przy każdej modlitwie spontanicznej zawsze ją wymienia. Czymś świętym jest jej zdjęcie skrupulatnie schowane i pielęgnowane. Kiedy Marcin śpi, ma je pod poduszką lub gdzieś obok pod ręką, najwyżej w szafce obok łóżka. Chociaż o mamie nie opowiada zbyt chętnie.

Tuż przed śmiercią mama Marcina szczegółowo wszystko przygotowała. Wiedziała, że odejdzie z tego świata. Martwiła się o swojego jedynego syna. Nie ufała swojej matce, jedynej osobie z najbliższej rodziny. W dość szybki sposób przeprowadziła ubezwłasnowolnienie Marcina. O przejęcie praw opiekuńczych poprosiła swoją najlepszą koleżankę z pracy. Do dziś nie wiem, w jaki sposób nas znalazła. Byliśmy wtedy bardzo malutką i nikomu nieznaną wspólnotą. Przyspieszyła przyjęcie Marcina do naszych domów. Około dwóch tygodni przed śmiercią napisała testament, w którym scedowała wszelkie prawa do swojego syna i majątku na „Betel”. To były bardzo mądre decyzje. Nie ze względu na majątek, ale na samego Marcina. Tuż po śmierci zjawiła się dość daleka rodzina, której sprzyjała babcia, czyli matka mamy Marcina. Plan był jeden: Marcin do zakładu psychiatrycznego, a majątek do kuzynki. Nie skończyło się jednak tak, jak chcieli. Koleżanka, mając testament, prawa opiekuńcze nad Marcinem, zadecydowała zupełnie inaczej. Choć majątek właściwie żaden – małe mieszkanie komunalne ze skromnym wyposażeniem – dla tych osób był czymś, o co warto było zawalczyć. Jedyną przeszkodą w osiągnięciu celu był Marcin i jego opiekun prawny. Nie udało się. Matka Marcina była szybsza i sprytniejsza.

 

Marcin mieszkał tylko z mamą. Nigdy nie widział ojca. Nigdy ja go nie widziałem. Nosi jego trudne do wypowiedzenia nazwisko. Kiedyś ponoć przyszedł do jednego z naszych domów, w którym Marcin na samym początku mieszkał, i pytał o Marcina, przyznając się, że jest jego ojcem. Był z jakąś kobietą. Pewnie z żoną. To ciekawe, bo dziś Marcin ma kilkadziesiąt już lat, a to było pierwsze, jedyne i ostatnie zainteresowanie ojca synem. Ale może dlatego łatwiej było mi wychowywać Marcina, bo zawsze widział we mnie ojca.

Wady wychowawcze w stosunku do Marcina były olbrzymie. Nie wiem, czy to „zasługa” matki. Wiem na pewno, że w dużej mierze to kwestia traktowania chłopca przez babcię, bardzo dziwną osobę. Z jednej strony go kochała, a z drugiej nie akceptowała chyba go takiego, jaki jest. Być może spodziewała się innego dziecka. Być może chciała wnuczka, którym mogłaby się pochwalić i powiedzieć lub od innych usłyszeć „cała babcia”.

W pierwszych latach pobytu w naszej wspólnocie Marcin ciągle walił pięścią w głowę, powtarzając: „Ty bachorze”, „Ty s…synie” no i inne równie mocne przekleństwa. Jednak te dwa wyrażenia dominowały. Były używane przez niego ciągle. We wszystkich konfliktowych sytuacjach używał właśnie tych słów. Zawsze, kiedy był zdenerwowany, czyli przez cały czas. Jego słownictwo, wszystkie logicznie ułożone zdania, podwórkowo rozwinięte, były tylko powtarzaniem tego, czego doświadczył wcześniej. I tak, kiedy walnął się mocno w głowę, od razu wypowiadał te „urocze” wyrażenia. Wiem, że jeden raz uderzył babcię pięścią mocno pod oko. Wtedy wylądował w szpitalu psychiatrycznym. Wiem też, że był częstym gościem tegoż szpitala. Ale o nim dziś opowiada z uśmiechem, jak o czymś, co minęło i już nie powróci.

Marcin jednak kochał babcię. Uwielbiał, kiedy przychodziła go odwiedzać już u nas. Przynosiła mu cukierki, owoce i kanapki. Mówiła: „Jedz, bo na pewno jesteś głodny. Tutaj pewnie Ci nie dają”. Wyzywała przy tym na socjuszy, a Marcin dopytywał się o pieska Pikusia, który z nią mieszkał. Było ekstra, dopóki Babcia nie wyszła z domu. Po zatrzaśnięciu drzwi Marcin walił w siebie i we wszystko, co popadnie, z podwojoną siłą. Nie cierpieliśmy tych odwiedzin. Czasami pracowaliśmy nad Marcinem tygodniami. Przyszła babcia no i… trach. Znów to samo. To był dla nas koszmar.

 

Nie mogliśmy sobie z Marcinem poradzić. Był kłębkiem nerwów. Głowa przez cały czas tłuczona pięścią. Palec wskazujący prawej ręki nieustannie gryziony i doszczętnie zgryziony. Swego czasu skóra na tym palcu, szczególnie na jego zgięciu, była bardzo gruba i bardzo twarda, brązowawa. Przez większą część dnia Marcin siedział w jednym miejscu i bujał się na fotelu. Jednak szybkość tego bujania była zawrotna, nie do powtórzenia i nie do naśladowania przez nikogo. W związku z tym miał niesamowicie wyrobione mięśnie brzucha. Nie wiedzieliśmy, co z nim robić. Ale kochałem tego Gagatka i wszyscy go kochaliśmy. Dlaczego? Trudno to dziś wytłumaczyć. I dlatego, że go kochałem, denerwowałem się na każde jego głupie i nienormalne zachowanie. Próbowałem wszelkich metod. Nic jednak nie pomagało. Nie byłem pewny, czy robię dobrze, czy może źle. Była akcja i natychmiast reakcja. Kiedy Marcin walnął się z całej siły w głowę, ja go walnąłem w tyłek. Zauważyliśmy, że zawsze naśladował zachowania i gesty innych. Jeśli więc się walił w głowę, znaczyło to, że jego bito w ten właśnie sposób. Kiedy więc on w głowę, ja go wtedy w pupę. Chciał mnie naśladować w tej trudnej sytuacji i sam siebie próbował walić po pupie. Ale nie zabolało i nie za bardzo wychodziło. Bo to było za trudne do wykonania. W ten sposób Marcin zaniechał całkowicie bicia się po głowie. Dziś pewnie prokuratura by mnie za to przymknęła. Ale ze wstydem i jednocześnie cichą dumą powiem, że w ten sposób udało mi się. Czy to była dobra metoda? Nie. Stanowczo odpowiem: nie! Ale dziś tego zachowania nie ma! Po drugie, dziś chyba nie stać by mnie na nie było. Często zastanawiam się, czy to szlachetność, że dzisiaj nie byłbym do tego zdolny, czy może obojętność? Obojętność na niepełnosprawność, obojętność na tego, który pokłada w tobie swoje nadzieje, dla którego tylko ty jesteś bezpieczeństwem i ostoją… Niestety, nie potrafię sobie odpowiedzieć na to pytanie. Albo może boję się na nie odpowiedzieć, bo wiem, że chyba ta druga część pytania okazałaby się słuszna.

 

Dziś Marcin też nie jest łatwy. Co prawda nie ma już takich zachowań jak na początku – nie bije się w głowę, a jeśli już, to raz na kilka miesięcy; nie ma już skorupy na palcu, choć mały ślad został do dziś; i, co dziwne, nie huśta się, pomimo że mięśnie brzucha i szyi zostały – jednak nikt z Socjuszy nie chce z nim mieszkać. Bo jak przychodzą ciężkie dni, to potrafi rzucić stołkiem, uderzyć kolegę itd. Przed ponownym przyjściem do mojego domu mieszkał we wspólnocie we Władysławowie. Kiedy dziś żartobliwie pytam Marcina, czemu Ula przywiozła go do mnie z bagażami, odpowiada z uśmiechem: „no… bo kotlety fruwały”. Tak naprawdę nikt z nim nie potrafił wytrzymać. Przeszedł przez kilka domów. Niektórzy stosowali nawet dobre metody, po których Marcin się uspokajał; np. kiedy szalał, robiło się tzw. holding, czyli na siłę przytulało się go do siebie, on wywijał rękami, ale objęty nie był w stanie nic nimi zdziałać. Inna metoda na Marcina to położyć go na ziemi i ręce umieścić pod pupą. Do tej metody jest chyba nawet najbardziej przyzwyczajony. Kiedy jest już bardzo źle i krzyknę na niego, on sam kładzie się na podłogę i leży, jak sam mówi, „aż przejdzie”.

 

W taki właśnie sposób Marcin został przypisany mojej osobie. Nikt sobie z nim nie radzi, więc do mnie: „Twój Marcin…”. Tak, rzeczywiście „mój Marcin”. W zasadzie dziś nie mam z nim żadnych problemów. Jesteśmy do siebie przyzwyczajeni. Czasem wystarczy tylko spojrzenie, czasem wysłanie do pokoju, aby samotnie sobie posiedział i nie miał na kim się „wyżywać”, czasem muszę krzyknąć, wrzasnąć, może nastraszyć, ale wszystko jest OK. Nie ma latających talerzy ani fruwających kotletów. Jest dobrze. W zasadzie spędzamy ze sobą cały czas. Jesteśmy nauczeni siebie. Wszystko odbywa się między nami w trybie hasłowym. Tak się dzieje przy kąpieli, przy ubieraniu, przy jedzeniu, przy odpoczynku i nawet w nocy, bo wtedy Marcin też czasem szaleje. Wystarczy słowo. I już wiadomo, o co chodzi. Łatwo jednak nie jest. Być może i Marcin jest mnie nauczony. Być może łatwiej mu być z mężczyzną, z kimś silniejszym. Być może czuje się pewniej, bezpieczniej. Być może widzi we mnie ojca. Być może czuje we mnie stałość, a przez to swoje bezpieczeństwo. Być może… Trudno to stwierdzić. To takie „gdybanie” i poklepywanie siebie po ramieniu.

Niektórzy wyrzucają mi, że traktuję Marcina w sposób szczególny, że jest moim pupilkiem. Ja zaś nigdy tak nie czułem. Względem wszystkich staram się być wymagający i do wszystkich „dzieci” posiadam to samo uczucie. Zarzuty są jednak o tyle słuszne, że Marcin zawsze jest ze mną. Jest wszędzie tam, gdzie ja jestem. A że jestem ciągle w różnych miejscach, ciągle w drodze i na wyjazdach, to i Marcin na tym wszystkim korzysta. Wyjeżdża więc w przeróżne miejsca i do różnych krajów. Prawda jednak jest taka, że boję się go zostawić z kimkolwiek, aby nie rozwalił domu i nie wykończył psychicznie kogoś, kto mnie w danym czasie zastępuje. Na swój sposób być może jest to na niego metoda. A być może daję się na to złapać. Nie wiem. Jednak pozostawienie go na dłużej z kimś innym kończy się niezbyt miło. Choć trzeba przyznać, że ma swoich ulubionych Socjuszy, z którymi jest w stanie pozostać. To prawdziwe rodzynki w cieście. Najgorsze jest to, że Marcin wykorzystuje sytuację na wyjazdach. Przez kilka pierwszych dni jest dobrze. Potem zaczyna wariować zdając sobie sprawę, że wśród „obcych” ludzi jestem bezradny: nie krzyknę, nie położę go na ziemię. Nic. Bo się wstydzę. Wtedy Marcin wytrąca mnie z równowagi. Jestem na niego wściekły, z czego zdaje sobie doskonale sprawę, i to wykorzystuje. Wiem, że jestem wtedy bezbronny. W każdym takim przypadku mówię sobie: „Nigdy więcej! Nie zabiorę go już nigdzie! Zawsze to on korzysta! Inni zostają w domu! A on w taki sposób się odpłaca! Nie może tak być”. Ale cóż… przyjeżdżamy razem z dalekiej wyprawy, wracamy do normy, no i znów, nie chcąc komuś robić problemów, zabieram Marcina w kolejną podróż. Wolę się sam męczyć, niż pozwolić, aby on zamęczył kogoś. Z drugiej zaś strony, jest on najbardziej przebojowym niepełnosprawnym chłopakiem, jakiego znam. Podbija serca wszystkich. Jest zabawny, wesoły, daje „koncerty” …i ma takie wstawki, że wszyscy śmieją się do łez. Radzi sobie nawet za granicą, w innej strefie językowej. Tam też zabawia, tańczy, rozmawia, śpiewa i, jak sam mówi, załatwia sprawy. Jak on to robi, sam nie wiem. Często dzięki Marcinowi mogę załatwić o wiele więcej, niż się spodziewam, i wiem, że tylko jemu to zawdzięczam, bo moje suche gadanie nic by nie dało. A on rozbraja wszystkich nie tylko do łez ze śmiechu, ale rozbraja zwłaszcza serca. Najśmieszniejsze jest to, że nikt nie przypuszcza, jaki Marcin jest w szarości dnia. Czasem próbuję komuś wyjaśnić, ale i tak nikt mi nie wierzy. Wszyscy uważają go za wspaniałego Cinka, bo tak go nazywają współmieszkańcy. To pewnego rodzaju playboy w naszych wspólnotach, tak też i inni na niego wołają. Prawda też jest taka, że kiedy coś bardzo złego dzieje się w „Betel”, kiedy jestem na skraju przepaści, Marcin jest najbliżej mnie. Nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale to on mi wtedy pomaga najwięcej, on jest wtedy najczulszy ze wszystkich. Chyba zna mnie dość dobrze. Skomplikowana to sprawa naszego playboya Marcina.

Pamięć ma Marcin genialną. Zna setki piosenek i to w różnych językach. Nie sposób pamiętać tyle tekstów na raz. Śpiewa po polsku, angielsku i włosku. Czasami kaleczy. Ale powtarza całe zwrotki. Słuch genialny. Śpiewa czysto. Często mówi o sobie, że jest gwiazdą i piosenkarzem. Tak w zasadzie jest. Bo świeci wszędzie i śpiewa wszędzie. Faktycznie, na różnych koncertach charytatywnych śpiewał pod ramię ze znanymi piosenkarzami. We Włoszech nazywa siebie Ambasadorem „Betel”. I również tak jest. Bo do tego stopnia podbił serca Włochów, że na południu kraju założyli stowarzyszenie o nazwie „Betel – Przyjaciele Marcina”. Co dziwne, Marcin trochę mówi o włosku. Trudno mu do końca przełożyć ten język na swój, ale rozumie go bardzo dobrze. Czasami przy rozmowach włoskich dopowiada hasłowo po włosku lub najczęściej po polsku, ale zawsze na temat. To niebywałe. Z lubością chwali się znajomością języka, mówiąc, że spugia to gąbka, mano to ręka, aqua to woda, a włosy capelli.

 

Marcin jest bardzo zagadkową postacią. Jest pewnego rodzaju geniuszem. Zadziwia wszystkich. Rozbawia wielu. Zawsze na „zewnątrz” uśmiechnięty, radosny i szczęśliwy. W domu, w codzienności dnia, wśród najbliższych, bywa nerwowy i nierzadko denerwujący. A jednak jest kochany. Jest cudownym dzieckiem, wspaniałym chłopcem. Choć tak często wyzwala w człowieku skrajne emocje. Nie potrafię sobie jednak wyobrazić „Betel” bez Marcina. I nie potrafię sobie również wyobrazić siebie bez Marcina.

Jak to dobrze, że jesteśmy różni. Jak to dobrze, że istnieje niesamodzielność. Ona uczy nas pokory, cierpliwości, miłości. Dziękuję Ci, Marcinie, za bycie dla mnie nauczycielem tych wszystkich wartości.

 

2 thoughts on “Nauczeni siebie

  1. Cinek, jak go popularnie nazywa się w BETEL, wspaniała, ale jak go na początku poznałam, zagadkowa osoba. Wydawać by się mogło, że jest to człowiek, który nic nie rozumie, żyje w swoim zindywiualizowanym świecie, ale nie jest tak. To człowiek czuły, wiecznie pytający „jak się masz” i trzeba z cierpliwością odpowiadać. Mimo swoich trudnych doświadczeń życiowych, osoba bardzo twarda, ale jednocześnie bardzo cierpliwa i otwarta na drugiego człowieka.

Skomentuj Małgorzata Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *