Ojciec Teresa

Wszyscy mieszkańcy domu podkreślają jego rodzinny wymiar. Niepełnosprawni współmieszkańcy czują się tu doskonale. Wiedzą, że to nie jakiś zakład czy szpital i, co najważniejsze, nie wegetacja lub całkowite porzucenie albo jeszcze gorzej – zezwierzęcenie. Socjusze (opiekunowie) podkreślają, że to Wspólnota Życia – taka rodzina „sprawna inaczej”. To dobry znak, bo oni przecież nigdy wcześniej nie zetknęli się z taką formą opieki nad osobami niepełnosprawnymi. Niestety, czystość domu oceniam na poziomie 6 w skali 1-10. Najlepiej nie jest. Ale źle też nie. W afrykańskiej rzeczywistości wypada chyba dość dobrze, jednak w moim europejskim spojrzeniu to nie do przyjęcia. Codzienne zawijam rękawy i coś sprzątam, dokładnie i precyzyjnie, aby się świeciło. Bo wszystko jest zapuszczone. W zasadzie sprzątam na pokaz, aby mnie naśladowano, aby zobaczono, że można uzyskać błysk łazienki, okien, drzwi i wszystkich części tego domu. Robię to umyślenie i z premedytacją. Dwa dni temu wziąłem się za małą łazienkę. Spędziłem w niej chyba cztery, a może pięć godzin (nie z chęci sprzątania, raczej wychowawczo). Muszla była pokryta grubą warstwą żółtego kamienia. Płytki nie były myte od nowości. Spłuczka miała ślady brązowej taśmy, tak jak ją dostarczono ze sklepu. Deska od sedesu żółta. W zasadzie i takie sceny spotykam w naszych europejskich domach. Można zapuścić się wszędzie i mówić, że jest dobrze, że szkoda życia na sprzątanie. Ale, według mnie, to nie do przyjęcia. Trzeba z tym walczyć.

„Pokaż mi łazienkę, a ja ci powiem, kim jesteś”… To chyba prawda. Czystość jest odzwierciedleniem wnętrza człowieka, atmosfery i sytuacji w domu. Mowa oczywiście o czystości, nie o biedzie. Bo te dwie rzeczy są zupełnie czymś różnym i wcale nie zawsze zależnym od siebie. Dlatego zabieram się od samego początku za łazienki. Problem, że nie ma tu odpowiednich detergentów, po których użyciu albo brud zejdzie, albo ci ręce zeżre. Tylko że gdyby wszystko było myte systematycznie, nie byłoby dziś aż tak brudno. Wyciągnąłem z półki denaturat. I, na szczęście, skutecznie zadziałał. Wymagało to tylko czasu. Wymyłem jedną łazienkę. Wcale nie chce mi się myć trzech następnych, choć nie wiem, czy nie będę musiał… Wieczorem poprosiłem jedną z naszych opiekunek, aby następnego dnia posprzątała łazienkę na górze, podobnie jak ja to zrobiłem. Ale, niestety, nie dała rady.

Dzisiaj wziąłem się za drzwi od jednego z pokojów – te najbardziej zapuszczone, z pozostałością taśmy ze sklepu. Myłem je około czterech godzin, też denaturatem. Dziś świecą i chyba wszyscy się dziwią, że się dało. Przed moim wyjazdem prosiłem, aby te poklejone rzeczy wyczyścić. Dziewczyny próbowały, ale nie zeszło. Dlatego dziś poprosiłem, aby wymyły pozostałe drzwi i łazienki same. Ważne, żeby tak zwyczajnie nauczyły się to robić, jak należy. Zobaczymy, czy wyjdzie. Mam zamiar znęcać się nad dziewczynami. Delikatnie, ale niestrudzenie, podstępnie, skutecznie i dobitnie. Uważam to za słuszne, bo przecież czystość musi być zachowana, i to idealnie. Przy osobach chorych i niepełnosprawnych w zdwojonej sile. Tak trzeba. Nie wystarczy kupować nowe rzeczy, meble itd., trzeba o nie dbać. Po co nam wielkie hasła, jeśli będzie od nich śmierdziało na odległość… Poprosiłem Selam, aby jutro rano kupiła farbę odporną na zmywanie (bardzo drogą, jak na tutejsze realia), mały pędzelek i dwie butelki denaturatu. Na spokojnie go wykorzystamy. Planuję pomalować korytarz, bo na wszystkich ścianach widać linie papilarne naszych dzieciaków. Brakuje w domu półek, ale sam nie wiem, co robić: kupować czy nie, bo pieniędzy brakuje. Koszty utrzymania rosną, a dochodów jest bardzo mało. Tylko Deribia ma rodziców adopcyjnych z Polski (Barbara, Beata i Rafał), którzy finansują jej utrzymanie. Niestety, nasze dzieciaki, nawet takie kruszynki jak Rahel, Milen czy Beficker, nie mają rodziców adopcyjnych, przynajmniej na razie. Wierzę, że może się znajdą jacyś dobrzy ludzie… Przed otwarciem domu Diego obiecał mi rodziców adopcyjnych dla pięciorga; mówił, że już ich ma i że mam się nie martwić. Tak zresztą przekonywało mnie wiele osób. Minęło kilka miesięcy i ani widu, ani słychu. Przetłumaczyliśmy strony internetowe na włoski, angielski, niemiecki, i też nie ma nikogo… Marcin napracował się nad tymi stronami, a tu… bida, Panie, bida. Moja żona chciała adoptować Rahel, lecz póki co ją powstrzymałem, bo przecież my jesteśmy zawsze. Zrobimy to, jak nikt się nie znajdzie…

Mimo wszystko wierzę, że pojawią się dobrzy ludzie i wesprą ten dom czy poszczególnych jego mieszkańców. Myślę, że trzeba czasu; nie kilku miesięcy, tylko lat. Jak zawsze Pani Konsekwencja kłania nam się w pas. Cóż… trzeba być wytrwałym i bardzo, bardzo cierpliwym. Przyznam się, że miałem nadzieję na większy i szybszy odzew. Są jednak już poszczególne osoby, które wspierają ten etiopski dom. W Polsce to Stowarzyszenie „Nie ma Głupich” – śle paczki i pieniądze. Dotarło już łóżeczko dla Rahel, pościel i wiele innych drobiazgów jakże ważnych w codziennym życiu wspólnoty. Stowarzyszenie to przekazało też pieniądze na zakup pralki. W Austrii, dzięki Ulli, odbył się koncert charytatywny na rzecz domu. Dochód z niego Ulli przeznacza na zakup najpotrzebniejszych rzeczy do domu. Wcześniej przywiozła ze sobą trochę gotówki, bo przeprowadziła konferencję w kościele parafialnym na temat misji świeckich w Etiopii. To też się przydało. W zasadzie pokrył się koszt biletu lotniczego Ulii w tę i z powrotem. To dość dużo jak dla nas. Pieniędzy póki co jednak brakuje. Dlatego główkuję, co robić… bo przecież dom musi istnieć – czy dziś tego chcemy, czy nie.

Myślę jeszcze nad wieloma sposobami pozyskiwania finansów. Muszę jednak bardziej wkręcić się w życie tu, w Etiopii. Może dałoby się coś zarobić z turystyki? To duże pieniądze. A może warto założyć przy domu mały warsztat prac artystycznych, tych etiopskich, koptyjskich, które dość dobrze sprzedają się w Europie… Dom mógłby z tego żyć. Jednak nie mogę dotrzeć do producentów, do artystów. No cóż, będę się musiał bardziej postarać. Wszystko przed nami. Dobry Bóg! Nie jest jeszcze tak źle. Dom w zasadzie żyje normalnie. To tylko moja troska jako ojca domu, wybaczcie.

Pałeczkę „władzy” przekazałem wczoraj Selam. To ona ma być teraz szefową. Przekazałem jej pieniądze na życie i wypłaty na ten miesiąc. Na kolejne będzie odbierać od zaprzyjaźnionego zgromadzenia zakonnego, w którym złożyłem je jako depozyt. Muszę jeszcze ustalić konkretną kwotę, aby co miesiąc mogła odbierać te same pieniądze. Pensje są stałe. Wydatki jednak bywają różne. Choć przyznam, że z miesiąca na miesiąc rosną. Dlatego przekażę jedną stałą i chyba minimalną kwotę: tylko na wyżywienie, środki chemiczne, opłaty, lekarzy itd. Zakupy innych sprzętów zostawiam dla siebie. Umówiłem się z siostrą zakonną, że jeśli będzie potrzeba więcej, to będę dzwonił lub napiszę SMS-a, aby przekazała Selam inną sumę pieniędzy. Selam natomiast ma mi pisać o wszystkim przez internet. Problem, bo jeszcze nie umie obsługiwać komputera, ale Ulli ją uczy. Będę zatwierdzał przez internet wydatki i w razie innych sytuacji bezpośrednio decydował i reagował. W ten oto sposób ciągle jestem bardziej i bardziej uzależniony od internetu. Jeżdżę po świecie zawsze z moim małym laptopem, który zazwyczaj służy mi jeden rok, nie więcej, tak go zużywam. To będzie bardzo trudne zadanie dla Selam, tym bardziej, że nie ma charakteru przywódczego. Jednak tylko ją mamy. Ayele i Abeba nie nadają się zupełnie do tej funkcji, choć są świetnymi dziewczynami. Selam jest łagodna i spolegliwa, trudno będzie jej narzucać pracę koleżankom i wolontariuszom, którzy tu będą przyjeżdżali, a wymagać trzeba zawsze i w tym przypadku nie tylko od siebie.

Ulli najwyraźniej przeżywa kryzys. Chyba nie może sobie ze sobą poradzić. Rzeczywiście, jej sytuacja nie jest ciekawa. Musi wyjechać już za miesiąc. To ją wytrąca z równowagi. Widzi zmiany i moje decyzje systemowe. Nie jest jej łatwo to przyjąć, ale jednocześnie zdaje sobie sprawę, że to jedyne wyjście. Do tej pory to Ulli była tutaj głową, mózgiem, matką, wszystkim. W jednym momencie musi przekazać pałeczkę Selam i jeszcze to na dodatek kontrolować. Nie jest to łatwe. A problemem są zawsze pieniądze, które, niestety, nie pozwolą jej tu za często powracać. Zdaje sobie z tego sprawę. Ja jej daję wolną rękę w Austrii. Może zorganizować w ramach „Betel” grupę wsparcia i zbierać pieniądze na ten dom. To, co uzyska, będzie dysponować według uznania – na dom, kolejne domy w Etiopii, jeśli powstaną, również na bilet lotniczy.

To dobra i święta dziewczyna. Jednak realia życia są bardzo twarde. Wczoraj wieczorem przy burzliwej dyskusji Ulli ciągle płakała. Tym razem to ja byłem tym niedobrym, który na to nie pozwalał, na tamto się nie zgadzał. A Ulli z miłości i z sercem chciała to i owo uzyskać dla domu, ukochanego Ambasei itd. Miło widzieć prawdziwą troskę i miłość do osób niepełnosprawnych i chorych, to buduje i – nawet wbrew pozorom – pomaga, bo pokazuje, że są jeszcze ludzie o czystych sercach. Kiedy tak słuchałem zapłakanej Ulli, widziałem siebie jako niepoprawnego idealistę dwadzieścia kilka lat temu. Miło wspomnieć. Lecz ja to już przeżyłem dziesiątki, a może i steki razy, z sobą i z różnymi ludźmi, którzy do nas przychodzili i od nas odchodzi, a może i też z tymi, którzy potem pozostali. Niestety, realia są twarde, rzeczywistość finansowa jedna i niezmienna, dlatego decyzje suche. Jest mi przykro, ale nie mogłem się zgodzić na wiele rzeczy; być może dobrych, ale dyskusyjnych. Będę dziękował Panu Bogu, jak zachowamy i utrzymamy ten schemat domu, który i dla mnie, i dla Uli, a przede wszystkim dla jego etiopskich mieszkańców jest jednym wielkim cudem.

Andrzej, przepraszam cię za mnie. Wiem, że jestem jeszcze młoda i głupia, ale mówię to z serca – oznajmiła Ulii pełna łez na zakończenie spotkania. – Nie gniewaj się na mnie.

Ulli, spokojnie. Nie jestem na Ciebie wkurzony. Wręcz przeciwnie. Pomimo mojego oporu i reakcji, bardzo się cieszę z obrazu piękna twojego serca – odpowiedziałem

Na mecz Włochy – Hiszpania pojechaliśmy razem do włoskiego klubu „Juventus”. Ja kibicowałem oczywiście Włochom, bo jak bym mógł inaczej ze względu na mojego syna, Ulli kibicowała Hiszpanom. Było miło, tym bardziej, że wszystko było tego dnia „free”. Mecz zakończył się tak jak się zakończył, oczywiście gratuluję sukcesu Hiszpanom. Po meczu, czyli tutaj już w środku nocy, poszliśmy na główną ulicę, aby złapać taksówkę do domu. Nasz sąsiad wracał też z jakiegoś klubu do domu, więc się zatrzymał. A po drodze zaprosił nas na celebrację przyjaźni. Tutaj wszystko się celebruje i wszystko nazywa się wielką celebracją.

Uwierz, Ulli jest świętą osobą, codziennie z żoną patrzymy na nią, jak bierze te dzieci, jak je przytula. Cokolwiek się z którymś stanie, nawet coś małego, to od razu jedzie z nimi do lekarza. Nigdy nie widziałem tak troskliwej osoby. Ona jest święta – oznajmił nasz bardzo bogaty sąsiad.

– Abi, wiem, wiem… – dodałem z dumą.

– A ty, Andrzej, jesteś dla mnie jak Matka Teresa z Kalkuty – oznajmił Abi po dłuższym już popijaniu tradycyjnego napoju t’ath, który przechodził z ręki do ręki wśród wszystkich siedzących. – Przybij piąstkę na znak przyjaźni – wyciągałem pięść i stuknęliśmy się po raz pierwszy.

– Jaka ja tam matka – zażartowałem. – Najwyżej ojciec, jak chcesz.

– O.K. Andrzej, od tej pory będę do ciebie mówił Ojciec Teresa – powiedział nasz sąsiad, przekazując mi t’ath, a potem fajkę.

A…bi…, przybijmy jeszcze raz piąstkę na znak przyjaźni.

Posączyłem nieznany mi napój razem z Abi i z innymi. Później trochę potańczyliśmy tradycyjne tańce w rytmach amarinia, oromo i tigrynia. Jeden z nich to taniec bijących się wilków. Po nim można tutaj powiedzieć, że jest się przyjaciółmi. Wszystko to miłe i dla ludzi. Kocham wchodzić głęboko w społeczeństwo i poznawać prawdziwe życie ludzi. No i tak z Ulli i Abi, chcąc nie chcąc, wróciliśmy do domu o czwartej nad ranem.

Abi jest stałym gościem naszej wspólnoty życia i wcale nie przychodzi tutaj, aby popijać tradycyjny t’ath. Zakochał się we wszystkich naszych dzieciakach. Kupił do domu stary telewizor (tutaj to ma jeszcze bardzo dużą wartość), odtwarzacz DVD, na święta kupił i zarżnął kozę, wstawił dwa razy szybę do drzwi, którą wybił Tadese, załatwił dentystę, neurologa dla Beniyamina i pewnie można by wymieniać jeszcze wiele. To piękne z jego strony zaangażowanie, bo tutaj się tego nie spotyka. Cieszy jednak szacunek innych, nie tylko Abi. W naszej bogatej (jak na Etiopię) i spokojnej dzielnicy wszyscy nam się z daleka kłaniają wypowiadając głębokie „Salem”. To miłe.

Mało jest tutaj takich domów jak nasz, chyba bardzo, bardzo mało. O tym wiedzą zarówno tubylcy, jak również zakorzenione tu od lat zgromadzenia zakonne. Dlatego wiem doskonale i tego doświadczam, że ten dom spełnia jeszcze jedno bardzo ważne zadanie, które nie zawsze dostrzegamy lub które nie jest dla nas istotne. To świadectwo. Niech każdy je nazywa jak tylko chce, ale to świadectwo, świadectwo słabości i siły zarazem. Dlatego nie na co dzień mi się zdarza usłyszeć, szczególnie od gościa po kilku – jakkolwiek je zwał – głębokich drinkach: ojciec Teresa.

 

1 thought on “Ojciec Teresa

  1. Podoba mi sie inne, nowe podejscie do tematu. wpis jest ciekawa i dobrze napisana, wiec nie ma sie do czego „przyczepic”. Gratuluje bloga, bo jest naprawde super!

Skomentuj tychy Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *