Po burzy…

Kas ba kas, jak mówią miejscowi. Nie od razu zbudowano Warszawę. Krok po kroku uczymy się siebie. Potrzeba dużo cierpliwości, wytrwałości i konsekwencji działania. Idziemy jednak do przodu. To, co już się stało, uważam za wielki sukces, a może nawet za cud. W tej rzeczywistości to wszystko jest czymś wyjątkowym i nadzwyczajnym. To, co się u nas wydarzyło, tutaj raczej się nie zdarza.

Jest coraz lepiej, a może powiedzmy szczerze: czyściej, czyli bardziej po ludzku. Kąpiemy wszystkich i zmieniamy ubrania co drugi dzień. Przed i po posiłku myjemy ręce, przed spaniem myjemy nogi. Ryż i makaron jemy łyżkami, tylko tradycyjną injerę [popularne etiopskie pieczywo, ma formę cienkich podpłomyków] – rękami. Dwa razy dziennie mamy czas na herbatę i kawę. Pijemy ją wszyscy przy jednym stole z filiżanek. Każdy sam słodzi i miesza, Tadese nalewa wodę do szklanek. Po każdym posiłku wspólnie sprzątamy. Oczywiście, nie jest idealnie, bo wciąż się uczymy, a przyzwyczajenia, niestety, pozostały. Jednak pilnujemy czystości jak oka w głowie. Używamy wszystkich sposobów do powrotu do życia. Wybacz, Przyjacielu, za moją nieskromność, udaje nam się. Kas ba kas. Jestem dziś z tego powodu bardzo szczęśliwy i dumny. Myślę, że wszyscy w tym domu to odczuwamy, dlatego łatwiej iść nam do przodu.

Pozostaje jeszcze wiele do zrobienia. Deribia nie potrafi sobie poradzić z jedzeniem, z nierzucaniem wszystkiego na podłogę. Ręce pełne potraw uciekają jej pod stół. Nie wiem, dlaczego. Ma przyzwyczajenie dzielenia pod stołem jedzenia na kawałki. Je dość szybko i łapczywie. Wszystko leci jej na ubranie. Przysuwamy więc krzesło bliżej stołu, talerz bliżej Deribii, zakładamy ręcznik na szyję i uczymy jeść powoli z rękami na stole. Idzie nam coraz lepiej. Z każdym dniem mniej jedzenia pozostaje na podłodze. Prawie wszyscy potrafią już jeść łyżkami. Może nie tak szybko i zgrabnie, ale jednak łyżkami, a nie tylko rękami. Jak nikt nie widzi, Denka smaruje rękami fotel. Ale… przy nas tego nie robi. To sukces. Jest coraz bardziej uczynny. Bardzo lubi przynosić i zanosić naczynia z kuchni do jadani i z powrotem. Przy sprzątaniu po posiłku leci szybko po ścierkę, aby wytrzeć stół. To dla niego super wyzwanie i zadanie. Marudzi przy myciu, ale Uli jakoś sobie z nim radzi. Tadese przerasta wszystkich. Nic dodać, nic ująć. To chyba mój ulubieniec.

Wspólnie uczymy się, modlimy przy stole, pracujemy, odpoczywamy i wspólnie bawimy się. Chodzimy razem na długie spacery, jeździmy na zakupy, prowadzimy dyskusje wszystkimi językami świata, gramy na tradycyjnych bębnach i razem tańczymy. Jest miło, nie powiem. Jesteśmy co prawda zmęczeni, bo wykańczają nas sprawy zewnętrzne, nazwijmy to – organizacyjne. Ciągle trzeba gdzieś jechać i coś załatwiać. Ale… nikt z nas nie płacze i nie narzeka, bo czujemy, że idziemy w dobrym kierunku. Podświadomie wiemy, że to nie takie proste. Zdajemy sobie sprawę, że za każdym rogiem czyha wielka niewiadoma. Gdzieś tam głęboko w środku boimy się o przyszłość. Każdy z nas nosi w sobie strach, że w którymś momencie coś się stanie, czegoś zabraknie i pęknie łańcuszek szczęścia.

Trosk jest bardzo wiele. Nikt nie wie, jak będzie po moim wyjeździe, czy Ulli da radę i czy po niej znajdziemy kolejnego wolontariusza. A może Ulli zostanie na stałe? Tutaj musi być ktoś z Europy. Nie ma innej możliwości. Chodzi o styl życia, działania, zaufania. Chodzi o sposób traktowania osób niepełnosprawnych, higienę i czystość domu. Na ten czas nie widzę innej możliwości, jak tylko obecność kogoś z Europy. A zbyt wielu chętnych nie ma… Od grudnia ubiegłego roku na naszych stronach internetowych widnieje baner z propozycją wyjazdu do Etiopii i, niestety, nie było do tej pory ani jednego zgłoszenia. Jedynymi zainteresowanymi wolontariuszami są ci, z którymi tutaj się spotykam, którzy tutaj działają i są tu od jakiegoś czasu. Dziś przyjechał do naszego domu Gonzalo z Hiszpanii i Piter z USA. Miejmy nadzieję, że któryś z nich się zdecyduje. Do końca marca mają mi dać odpowiedź.

Jak będzie z pieniędzmi? Czy zdołamy uruchomić system, który sprawi, że dom będzie normalnie funkcjonował? Wśród moich przyjaciół, współpracowników i betelowskich współtowarzyszy drogi (w Europie) nikt nie jest zainteresowany prowadzeniem domu w Afryce ani jego utrzymywaniem. Niestety, nie potrafię ich przekonać. Dlatego nie wiem, jak będzie i skąd będę brał pieniądze. Być może założę dodatkowy biznes, być może podejmę dodatkową pracę. Nie wiem. Nie takie proste to wszystko. Nic nie wiem. Tych niewiadomych jest bardzo dużo. Nie ma jednak drogi odwrotu. To wiem na pewno. Trzeba iść dalej, krok po kroku, konsekwentnie, kas ba kas. Zrobię wszystko, aby ten dom utrzymać. Czy mi się to uda?…. Daj, Panie Boże!

Jest o co walczyć i o co zabiegać. Trzeba zorganizować kasę, uczciwych i oddanych pracowników i wolontariuszy. Trzeba zorganizować system działania, aby przetrwać i iść dalej. Jednak przede wszystkim to troska o życie, o jego kolor i blask. To prawdziwa walka o zachowanie człowieczeństwa, cudzego i własnego. To zabieganie jest bojem o przywrócenie godności człowieka. Dlatego warto iść na tę wojnę i – jeśli trzeba – ponosić liczne straty. Warto stać na barykadach, ryzykując życie. W imię tych wartości warto umierać i ginąć.

Nie można myśleć inaczej. To niemożliwe. Jak później tłumaczyłbym mojemu dziecku, że trzeba być grzecznym i dobrym? W jaki sposób bym mu wyjaśniał, że miłość istnieje, a dobroć się opłaca? Jak mógłbym iść z nim za rękę do kościoła? Jak mógłbym spojrzeć mojemu Gabriele w oczy? Dlatego nie mam wyboru i idę walczyć dalej, powoli, lecz zdecydowanie, jak macedoński żołnierz, kas ba kas, z ranami, ale zwycięsko, do przodu.

1 thought on “Po burzy…

  1. Pamiętaj…”po burzy zawsze przychodzi słońce”…-to z jednej kartki Pulistów. I tu jest wiele racji…wiem to z autopsji. Niestety pokolenie wolontariuszy lat 80-90 którzy bezinteresownie coś robili, już chyba wymarło na „amen”, każdy teraz goni za pieniądzem, i bogactwem. A jeśli jacyś się trafią, to inni uważają ich za wariatów, albo obgadują „co on ma z tego, że tak się angażuje”, a jeśli ta osoba się zaangażuje – ktoś nowy to zawsze pyta „a co ja z tego będę miał”. Faktycznie ten nowy dom do w porównaniu na tamte warunki to istny pałac. Aż dziw, że udało sie Wam coś takiego stworzyć. Dziś na TVNie oglądałam reportaż z podróży Mateusza Damięckiego o podróży do Etiopii i stwierdziłam, że my tu w Polsce mamy istny raj na ziemii, i nie powinniśmy w ogóle narzekać….

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *