Timkat

Przechodziłem spokojnie przez ulicę w dzielnicy Kasangis, kiedy nagle podbiegł do mnie zupełnie nagi mężczyzna i dotykając mojego ramienia, wołał: „money!”. Zanim zdążyłem się rozejrzeć, dopadła mnie grupka dzieci, które czepiały się mnie i wykrzykiwały: „hungry!”, a ich gesty (dzieci posługiwały się palcami dla lepszego zrozumienia) wyraźnie wskazywały, że chcą jeść. Gdy znalazłem się na Medhane Alem, pojawiło się z kolei kilka matek z dziećmi, aż w końcu od Churchill Avenue przyłączył się do mnie znajomy cwaniak i nie odstąpił ode mnie prawie godzinę, usiłując naciągnąć mnie na załatwienie taniego lokum blisko Piazza.

 

Utopia

Co jest, że w ostatnim czasie wyraźnie odczuwam natłok tego „money” i „hungry” na swoich barkach? Bezsilność! Aż mnie chwilami przytłacza. Wszędzie są ręce wyciągnięte po pieniądze, a ja czuję się wrabiany. I w Europie, i tu, na miejscu. Może nawet bardziej w Europie. Już w dniu wylotu z Rzymu zostałem oszukany. I to całkiem oficjalnie. Tyle razy mi się to przytrafia, i nigdy nie jestem na to przygotowany. Chyba jestem pierdołą, trzeba to powiedzieć wyraźnie. I jeszcze ten nagi człowiek, który prawdopodobnie postradał zmysły (nikt tu, w stolicy nie chodzi nago!); właśnie on uświadomił mi, co w ostatnim czasie mnie pochłania. Bezsilność! Zamiast zajmować się tym, co powinienem, moje myśli burzą się i koncentrują na „money”. Czuję, jak mnie to przytłacza i wyniszcza. Nawet nie potrafię zająć się nocnym pisaniem. Wiem, że nikt nie przepada za tematem pieniędzy. Chętniej czyta się i słucha świadectw, przykładów, nawet utopii. Kiedy piszę o pieniądzach na Rahel to jest pięknie i wzruszająco, miło pisać o nastroju Deribie, o adopcji Binyam, o tym, że pieniądze poszły na lekarza… Ale kiedy wspominam o bilecie do Etiopii czy wynajęciu samochodu, o tym, że trzeba kupić lub wybudować dom – robi się znacznie trudniej. A jednak tak wygląda życie. Nie inaczej. I trzeba dużej operatywności i wysiłku, aby to wszystko poskładać. Większość ludzi podejmujących działania charytatywne, także misjonarzy, nie pisze o tym problemie. Czy umyślnie? Nie wiem. Pewnie lepiej nie drażnić rekina! Ludzie oczekują świadectwa i wzruszenia. I tyle. Utopia przede wszystkim. Ale może tak trzeba? Wielokrotnie karmiłem się takimi dziełami, powiedzmy świadectwami bez przecinków, a kiedy zajrzałem do środka poniekąd pięknej księgi, zauważyłem problemy z ortografią. Czy straciłem wtedy szacunek dla autora? Nie, nigdy! Pamiętam, że dla mojego wewnętrznego wzrostu potrzeba mi było takiego właśnie wsparcia, takiej utopii. Bez niej nie mógłbym się nauczyć pływać i nie miałbym śmiałości wypłynąć na głębsze fale. Więc może trzeba pisać tylko o sprawach pięknych?

Dziś próbuję zrozumieć, że wszystko ma swoje blaski i cienie. Nic nie jest czarne i nic nie jest białe. Wszystko, co nas otacza, ma wiele kolorów i odcieni, tak wiele, że niektórych z nich nie potrafimy nazwać.

 

Mozaika

Tak trudno poskładać to wszystko w jedną całość. Połączyć Północ z Południem, Wschód z Zachodem, słońce z księżycem i dzień z nocą, susze z deszczem i życie ze śmiercią. Sam mam wiele do poskładania. Aż wstyd wymieniać… Nawet jeśli wydaje nam się, że czegoś nie da się połączyć, trzeba próbować. Trzeba nieustannie i niestrudzenie łączyć. To wręcz obowiązek; to nieustający proces i zadanie. Tak. Przede wszystkim sobie muszę to jasno powiedzieć…

W Ewnetegna Tamir dostrzegam przemianę, która wciąż się dokonuje, ale też widzę schyłek naszego Cudu. Jeszcze go dotykam, a jednak czuję, jak odchodzi. Na zdrowy rozsądek nie może przecież trwać wiecznie. Pora przejść do nazwijmy to „normalności”, czyli trudu łączenia tego, co niepołączone. Dlatego dzień po dniu samoistnie i bez naszej woli, a nawet przyzwolenia, wszystko składa się po swojemu, ale w jedną całość. Tak jak łączy się w naszym domu dzień z nocą, słońce z księżycem, Północ z Południem, Wschód ze Wschodem, susza z deszczem, śmierć z życiem. To wszystko tworzy przepiękną mozaikę zoraną ciemnymi i wybrzuszonymi łączeniami. A ona jest piękna. To wiem na pewno.

 

 

Dom

Dom przeżył już wiosnę, lato, jesień i zimę. Czas suchy i czas mokry. Ma za sobą wszystkie pory roku. Kolej na następne przemiany, jakie wyznacza nam Matka Natura. Czas na zmianę odzienia i obuwia.

Dom funkcjonuje lepiej, niż bym się spodziewał. Po dwóch miesiącach wszystko wzięła w swoje ręce Abeba. Dzieciaki latają, krzyczą, są pełne życia. Mają swoje ograniczenia, którym się uważnie przyglądam. Rahel trochę jest dłuższa, ale raczej idzie w szerz. Nie chodzi i chyba się na to nie zanosi. Szkoda mi jej. Na pierwszy rzut oka wszystko z nią jest dobrze. Kiedy jednak porównuję ją z moim synem, który jest jej rówieśnikiem, wiem, że jej opóźnienie w rozwoju psychofizycznym jest przeogromne. Próbuję szukać jakiegoś rozwiązania, ale tu, w Etiopii nie jest to łatwe. Jeden rodzic adopcyjny obiecał mi zorganizowanie (tzn. przysłanie na miesiąc z Polski) rehabilitanta. Wiem, że to nie rozwiąże problemu, ale – to jakaś nadzieja. Nie wiem, co jest z Derbie. Nie mówi, jest zupełnie wyłączona. Nie widzę w tym autyzmu, ani też depresji. Sam nie wiem. Pójście tutaj do lekarza skończy się daniem psychotropów, które u niej nic nie zmienią. Co z nią jest? Muszę pogadać z jakimś doświadczonym psychiatrą z Europy. Ambasai rządzi wszystkimi, ale też jest coraz większą wyręką Socjuszy. Milan przytyła na twarzy, jest taka ruchliwa ale zarazem taka niemrawa. Ma już siedem lat, a wygląda na najwyżej trzy. Beficker nadpobudliwy, Denka nic się nie zmienił, Binyam także, ale nie mogę znieść jego męczenia się podczas posiłków. Poza tym – to mało estetyczne. Byłoby dobrze, aby jakiś lekarz tutaj przyjechał. Już sobie tak myślę, że może dałoby radę zabrać go na jakąś operację do Europy. Ale kto to sfinansuje? Ufff… I wracam do tego samego tematu…

Selam odeszła z dnia na dzień. Ponoć wyjechała do pracy do Arabii Saudyjskiej. Sporo osób stąd wyjeżdża. Najpierw zarabiają tutaj na wizę, potem tam wyjeżdżają. Słyszałem niezbyt dobre opinie o tym, jak traktuje się tam pracujące kobiety z Etiopii. Abeba i Ayele są na swoim miejscu. Jak długo, tego pewnie nikt z nas nie wie. Muszę przyjąć do pracy nową osobę. Mam nadzieję, że załatwię to w trakcie tego pobytu. W zasadzie dom działa sprawnie i może nawet nie jest potrzebna kolejna osoba. Jednak boję się, że kiedyś jedna z Pań odejdzie, wtedy wszystko się posypie. To trochę moja asekuracja, ale też myślenie rozwojowe; pomału planuję wyprowadzkę z tego budynku, który teraz zajmujemy. To zbyt bogata dzielnica i za dużo płacimy za wynajęcie domu. Podjąłem już rozmowy o przedłużeniu umowy najmu na kolejne trzy miesiące. W tym czasie chciałbym kupić niedrogi dom poza miastem. Pewnie nie będzie tak duży, jak ten, w którym dzisiaj mieszkamy; pomieści chyba cztery osoby niepełnosprawne. Udało mi się pożyczyć pieniądze od życzliwych mi osób. Dziś nie jest to łatwe. Mam też w zamyśle wynajęcie drugiego domu, również poza miastem za mniejsze pieniądze. Tam mieszkałyby kolejne nasze cztery osoby. Gdyby się udało spłacić dom za cztery lata, to potem moglibyśmy kupić kolejny i wszystkich tam przeprowadzić. Takie kombinacje noszę dziś w głowie, choć wiem, że wszystko może się zmienić w jednej chwili.

Może to zbyt dużo planów i ścieżek? Dotykam każdej, bo każda może coś zmienić? Czasem się czuję, jakbym chodził trochę po omacku. Nigdy nie przestaję jednak wierzyć, że musi się udać! Trzymaj za mnie kciuki, proszę Cię, Przyjacielu! Pisanie zawsze łatwiej wychodzi…

 


Święto

Usłyszałem dziś o jakimś koptyjskim święcie. Chciałem w nim uczestniczyć, przyjrzeć się, dotknąć go choć trochę, ale zrezygnowałem, bo byłem już zmęczony i głodny. Kiedy jechałem do domu przez Kasangis, spora grupa młodych, świętujących ludzi zupełnie zablokowała drogę. Mój Public Bus znalazł się tuż za tańczącymi na drodze, kierowca trąbił, aby go przepuszczono. Jednak tańczący nie dali za wygraną. Aby minąć grupę, wjechaliśmy na przeciwny pas, a mnie nie udało się nawet zrobić zdjęcia tej pięknej, roztańczonej grupie. Szkoda… Tak chciałem dziś utrwalić to święto z tańcami.

Wysiadłem wcześniej bo chciałem jeszcze skorzystać z WI-Fi free. Jednak mój komputer odmawiał posłuszeństwa. Przestał łączyć z sieciami bezprzewodowymi. Łączy tylko z internetem mobilnym, dla mnie bardzo wolnym, a co najgorsze – płatnym. Podłączyłem kartę i Marcin zaczął wirtualnie majstrować na kompie. Już chyba minęła godzina i nic z tego, wciąż nie łączył z lokalną siecią. Nawiasem mówiąc, mój laptop jest już w rozsypce. Z kartą sieciową mam problem już od dłuższego czasu. Obiecuję sobie, że po powrocie do Europy od razu kupię nowy.

Siedząc w Munch Caffe i męcząc się nad techniczną stroną mojego laptopa, usłyszałem wielki hałas, potem zobaczyłem sporą grupę mężczyzn z kijami w dłoniach. Wszyscy z kawiarni wybiegli na balkon. Zrozumiałem wtedy, że to chyba obchody tego tajemniczego święta. Mężczyźni wykrzykiwali i śpiewali, tańcząc w kole i wymachując w górę kijami. Potem pojawiły się kolejne podobne grupy, za nimi mężczyźni ze zwiniętymi czerwonymi dywanami, które zdejmując z pleców, szybko rozwijali na drodze. Następne były kobiety sypiące i zamiatające kwiaty i trawę. Po czerwonym dywanie szedł już cały orszak, kolorowa i barwna procesja. Na koniach zbliżali się jeźdźcy, w karecie król i królowa. Wokół wszyscy tańczyli, jakby byli w amoku. Spakowałem szybko laptopa i wbiłem się w tłum maszerujących. Szedłem w tym korowodzie, kołysząc się jak wszyscy w rytm wybijany na bębnach. Zapomniałem o zmęczeniu i głodzie. Zapomniałem o wszystkim. Szedłem w tym roztańczonym korowodzie chyba kilka kilometrów. Co jakiś czas ktoś mnie poklepywał po ramieniu mówiąc po amharsku „Konjo Ferenji”, co w dosłownym tłumaczeniu znaczy: „dobrze, Białasie!”. Trudno było nie ulec temu mistycznemu i radosnemu pochodowi, który w tym pierwotnym kościele przenosi nas w klimat obrzędów starotestamentalnych. Jak się okazało było to święto Timkat, czyli uroczystość Objawienia Pańskiego (Epifanii).

 

W ortodoksyjnym Kościele etiopskim Epifania (z greckiego „ukazanie się”) obchodzona jest jako upamiętnienie chrztu Jezusa w rzece Jordan i przypada na 19 stycznia. Timkat jest jednocześnie odnowieniem przynależności do Kościoła przez wszystkich uczestniczących w ceremonii. Obchody święta trwają trzy dni, a zaczynają się już w wigilię właściwego Timkat.

Na pamiątkę tego wydarzenia Etiopczycy urządzają kolorowe procesje. Idący ulicami miasta młodzi ludzie śpiewają, a towarzyszący im starcy rytmicznie podrygują. Kobiety kwilą takim specyficznym afrykańskim „lilli, li , li…” z językiem przytkniętym do podniebienia. Jest to taki przedłużony i przenikliwy pisk lub krzyk radości. Podczas procesji z kościołów Etiopii wynoszony jest Tabot (słynna tablica z przykazaniami, którą przekazał Bóg Mojżeszowi). Etiopczycy sądzą, że to właśnie oni są w posiadaniu tego starożytnego skarbu. Jej repliki znajdują się praktycznie w każdym etiopskim kościele. Głównym punktem Timkat jest właśnie obnoszenie Tobot lub Arki Przymierza po całej okolicy kościoła. Sam Tabot przechowywany jest w kwiecistej grubej tkaninie (zazwyczaj bordowej), aby mógł być ukryty przed widokiem publicznym. Powinien być wykonany z alabastru, marmuru lub drzewa akacjowego. Zazwyczaj długość jego wynosi 6 cali, czyli 15 centymetrów, choć może dochodzić do 40 cm (i najczęściej jest właśnie taka stosowana).

 

Procesja przypomina tę biblijną z Księgi Samuela, podczas której król Dawid prowadzi tańczących ludzi przed Arką Przymierza. Zawinięty w kolorową tkaninę Tabot niosą, opierając na głowach, najstarsi albo najważniejszy kapłani. Przed nimi idą mnisi i kapłani niżsi rangą, najpierw ci z dzwonkami, potem kolejni, trzymający w jednej ręce laskę, a w drugiej grzechotkę. Za nimi idą patriarchowie i niosą kolorowe parasole oraz krzyże. Idą też dzieci ubrane w szaty koptyjskie. Pochodowi towarzyszy muzyka, tańce i śpiewy. Wszystko to – spontaniczne i naturalne – składa się na obchody święta Timkat. W czasie procesji każdy Tabot jest szczelnie osłonięty przed wzrokiem ciekawskich, przenoszony jest do specjalnego namiotu położonego na placu za zabudowaniami. Po zakończeniu procesji odbywa się całonocne czuwanie.

 

Nie doszedłem już do namiotu. Odłączyłem się od korowodu i pieszo poszedłem w stronę domu, w kierunku Michael Bole. Tam kupiłem doładowanie do karty internetowej, wsiadłem w bus i pojechałem na Bulbula Bole. Opodal naszego domu zauważyłem namiot i wokół grupę ludzi. Przez megafony nawoływano do śpiewu i czuwania. W domu Abeba z Ayele właśnie skończyły kąpiel wszystkich dzieciaków. Zjedliśmy razem uroczystą kolację, a potem w dziecięcym pokoju położyliśmy się wszyscy na macie. Każde z dzieciaków chciało być jak najbliżej mnie. Tylko Deribie siedziała na swoim łóżku, w rogu pokoju. Za dużo nie mówiliśmy. Było nam miło w wieczornej zadumie. Z daleka było słychać śpiewy. Usnąłem. W nocy co jakiś czas budziły mnie śpiewy i sam już nie wiedziałem, czy to z pobliskiego meczetu (bo zazwyczaj to on mnie budzi w nocy), czy z Arki Przymierza.

 

 

Odnowienie chrztu

Nazajutrz Ambasai obudził mnie wcześniej. Nie chciałem wstawać, ale był natrętny. Ostatnio każdego ranka zabierałem wszystkich na spacer, myślałem, że i tym razem chodzi mu o przechadzkę i pewnie coca-colę po drodze. Z dużym grymasem wstałem, szybko się ubrałem, ale jednocześnie zauważyłem, że Abeba i Ayele są odświętnie ubrane i gotowe do wyjścia. Zorientowałem się, że chodzi o coś więcej. Szliśmy razem pod namiot z Tabotem. W tej chwili czuliśmy, że przynależymy do siebie, czuliśmy się wspólnotą, rodziną. Binyam chwycił mnie za rękę, Abeba niosła na swoich piersiach małą Rahel, a Ayele prowadziła Milen. Z daleka zauważyłem tłum oblewany wodą. W pierwszej chwili pomyślałem, że może tak się ochładzają, bo jest dość duże słońce. Ale im bardziej zbliżaliśmy się do namiotu, rozumiałem, że to coś w rodzaju chrztu. Abeba wyjaśniła mi, że po całonocnym czuwaniu i modlitwach przed namiotem kapłani dokonują uroczystego poświęcenia wody w specjalnym zbiorniku w kształcie symetrycznego krzyża. Woda ta służy wiernym do dokonania symbolicznego odnowienia sakramentu chrztu. Wziąłem aparat i zacząłem robić zdjęcia. Oblewający rzucili się na mnie. Byłem cały mokry. Aparat chowałem za plecami. Po chwili usiadłem blisko namiotu z Arką Przymierza. Patrzyłam na naszą śliczną gromadkę. Przez głowę przeszły mi wszystkie nasze chwile – dobre i złe. „Boże – pomyślałem – jak dużo już przeszliśmy razem.

Tak. To był prawdziwy chrzest. Przeszliśmy to wszystko w tańcach i uniesieniach z Arką Przymierza, naszym Tamir. Dziś jesteśmy już inni. Być może nawet słabsi, bardziej poranieni ale jednak inni. Dzięki Ci, Boże za ten Cud, Ewnetegna Tamir.

Dziś wieczorem, czyli drugiego dnia święta, roztańczony korowód odprowadził Arkę do kościoła Kidus Gyorgis. Jutro kolejny dzień święta Epifanii.

2 thoughts on “Timkat

  1. I w końcu kolejna stęskniona notka, powodzenia… bo już myślałam, że deszcz meteorytów spukał Cię z powierzchni ziemi przez to milczenie blogowe, Pozdrawiam i +

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *